Reklama

"Bracia": ROZMOWA Z JIMEM SHERIDANEM

Od jednych słyszałem, że "Bracia" to niemal wierna kopia duńskiego pierwowzoru; inni mówili, czy podobieństwo między filmami jest znikome. Gdzie leży prawda?

- Jak zwykle pośrodku. Trudno mi to rozstrzygnąć, bo oba mają podobne tempo, ale mimo wszystko to dwa różne filmy. Zadanie nie było łatwe, ale kiedy zabierasz się to pracy nad remakiem, wiesz, że powstanie kompletnie nowa rzecz. Oczywiście zawsze jest świadomość, że ktoś przed tobą już taki film zrobił, ale nie jest to pierwsza i najważniejsza myśl. Moim zdaniem istnieje wiele różnic między obu wersjami. W naszym filmie obsada jest młodsza; to po pierwsze. Po drugie Ameryka jest o wiele bardziej zaangażowana w tę wojnę, co rzecz jasna ma kolosalne znaczenie dla fabuły. Duński film opowiadał o żołnierzach ONZ biorących udział w misji pokojowej. Ale oczywiście podobieństwa istnieją i na pewno jest ich bardzo wiele.

Reklama

Czy rozmawiałeś z Susanne Bier, reżyserką oryginału?

- Nie. Kontaktowałem się tylko z Andersem Thomasem Jensenem, autorem scenariusza. To wybitny scenarzysta. Spodobały mu się zmiany, które zamierzałem wprowadzić. Zaakceptował wszystkie moje pomysły. Domyślam się, że osoby, które widziały oryginał czują się z nim osobiście związane i może nawet roszczą sobie pewne prawo własności. Oczywiście dla mnie to niełatwa sytuacja, ale nic na to nie mogę poradzić.

Na czym polegają różnice między twoją wersją a wersją duńską?

- Jak już mówiłem, aktorzy, którym powierzyłem główne role, są znacznie młodsi. O wiele więcej uwagi poświęciłem samej wojnie i sytuacji żołnierzy wziętych do niewoli. Ponieważ w moim filmie obydwaj zostają pojmani, zyskaliśmy większą dynamikę tego wątku. W oryginale talibowie biorą do niewoli jednego żołnierza, drugi zaś próbuje go odnaleźć. Ja nie mogłem sobie pozwolić na to, by pokazać, że podczas działań wojennych najpierw w ręce wroga wpada jeden żołnierz, a zaraz potem drugi, i nikt nie ma zielonego pojęcia, gdzie ich szukać. Z amerykańskiego punktu widzenia taka sytuacja jest mało prawdopodobna. Co to za armia, która nie jest w stanie namierzyć własnych ludzi? Jeśli jednak są to żołnierze misji pokojowej ONZ, jak w duńskim filmie, wtedy taki wątek ma sens. Tam bohaterowie wiedzą, że przyjechali zaprowadzić pokój. I to tylko potęguje tragizm ich sytuacji.

- Duński film jest bardzo piękny i poetycki, i choć staraliśmy się jego urody nie zniszczyć, jako twórcy mieliśmy inny cel. Dziwne, ale mam wrażenie, że filmy amerykańskie odbiera się zupełnie inaczej niż europejskie. Kino europejskie w ogóle jest bardziej poetyckie, a ponieważ filmy nie są bardzo drogie, ich twórcy mogą cieszyć się większą swobodą wyrazu, co zresztą jest typowe dla poezji. Jako twórca możesz pozwolić sobie na więcej, bo film i tak zarobi pieniądze choćby dzięki telewizji i prawdopodobnie nikt na tym nie straci.

Jednym słowem trudniej jest nakręcić wersję amerykańską?

- Jak już mówiłem, w Europie panuje większa swoboda twórcza. I nie ma tej presji, by poruszać tematy wykraczające daleko poza problemy lokalne. W Irlandii jest całe mnóstwo młodych twórców robiących filmy. Kiedy je oglądam, myślę sobie: "W porządku, ale poza Irlandią nikt nie zrozumie, o co tu chodzi". Tyle że nikt się tym nie przejmuje, bo oni świadomie zamykają się w granicach swojej ojczyzny.

- Kino światowe naśladuje kino amerykańskie. Ono zaś ulega presji wyniku w pierwszy weekend po premierze. Mamy więc do czynienia z monopolem, który narzuca wszystkim swoje warunki. Powiedzmy, że film kosztował 300 milionów dolarów, a bilet do kina kosztuje 10 dolarów. I weźmy inny, który kosztował 3 miliony, a bilet nadal 10. Powstaje pytanie jak film za 3 miliony ma konkurować z tym za 300? Odpowiedź jest następująca: raz na dziesięć lat udaje się nakręcić za 3 miliony film, który zarobi 100 milionów. Film amerykański skupia na sobie zupełnie inną uwagę niż film europejski. Dlaczego czasem mamy wrażenie, że filmy powstające na Starym Kontynencie są świeższe, bardziej odkrywcze, ekscytujące. Wszystko dlatego, że nie wyszły spod jednej sztancy, którą stworzył amerykański przemysł filmowy. W komórce mamy opcję "przywróć ustawienia fabryczne. Właśnie takie są amerykańskie filmy. "Przywróć ustawienia fabryczne".

Opowiedz nam o obsadzie swojego filmu?

Wiedziałem, że Tobey będzie zainteresowany rolą. Zaciekawiła go fabuła, a ja chciałem z nim pracować. Kiedy już miałem Tobeya, okazało się, że Jake chciałby u nas grać. Zgodziłem się. Kilka dziewczyn było poważnie zainteresowanych rolą Grace. Uznałem, że Natalie jest z nich wszystkich najlepsza. Proces kompletowania obsady nie był długi. Raz, dwa, trzy i już miałem aktorów. Uwinąłem się z tym w dwa tygodnie. Wiesz, co Hitchcock mawiał o gwiazdach: "wystarczy jedna i problem z głowy" (śmiech). Tak na serio, Tobey Maguire to ktoś, z kim każdy może się utożsamić. Typowy amerykański chłopak. Na tym polega jego fenomen jako gwiazdy kina. To Jimmy Stewart współczesnego kina.

A jak oceniasz występ najmłodszych aktorek?

-- Bailee to słodkie dziecko. Tylor też bardzo polubiłem. Natalie mi ją porwała do swojego nowego filmu. Dziewczynki wspaniale się spisały. Najtrudniej było mi wymyślić, co zrobić, by wypaść oryginalnie. David Benioff napisał scenariusz, który zaczęliśmy wspólnie omawiać i przerabiać; musieliśmy uwierzyć, że tworzymy coś własnego. W Irlandii funkcjonują tak zwane Showbands, zespoły muzyczne, które grają amerykańskie przeboje i starają się trzymać jak najbliżej oryginału. Bardzo nie chciałem, żeby nasz film był takim coverem. Wiesz, o czym mówię, prawda? Moja córka ciągle mi powtarzała, że nie zrozumiałem duńskiego filmu. Racja, w końcu to film nakręcony przez kobietę. Pod koniec zdjęć trochę spanikowałem i poprosiłem drugą córkę, która studiuje w college'u, żeby przeanalizowała oba filmu. Zrobiła to, po czym stwierdziła, że film Susanne jest bardziej romantyczny i zdecydowanie opowiada o miłości, mój zaś o rodzinie. Ja faktycznie lubię historie o tym, jak rodziny poprzez traumatyczne przeżycia zbliżają się do siebie. Susanne przedstawia problem trudnej, zakazanej miłości. Jak widać, interesuje nas zupełnie co innego. Dlatego nie czuję, że mój film jest tylko remakiem.

Bohater grany przez Tobeya musi żyć w cieniu śmierci. Jak sobie z tym poradzić? Znalazłeś odpowiedź?

- Moim zdaniem odczucia człowieka, który zabił swego towarzysza można porównać do tych, które przeżywa członek rodziny, która utraciła niewinność. Trzeba wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co się stało, bo tylko wtedy można odnaleźć w swych uczynkach jakiś głębszy sens. Człowiek chce wierzyć, że to, co uczynił służyło jakiemuś celowi, a nie było zwykłym dziełem przypadku. Jednym słowem lepiej wziąć na siebie całą winę, bo to przynajmniej ma jakiś sens. Z przypadkowością naszych działań o wiele trudniej jest nam się uporać.

- W filmie pocałunek może być o wiele cięższą zdradą niż morderstwo. Bo bohater, który został zamordowany po prostu znika, a tych, którzy się pocałowali nadal widzimy na ekranie. Dlatego pocałunek jest większą zdradą niż morderstwo. Dziwne, ale tak jest. Dramat rządzi się innymi prawami niż realne życie. Kiedy oglądam wersję oryginalną, myślę o osobie reżyserki, scenarzysty - zastrzegam, że to, co powiem jest czystą spekulacją, więc mogę mieć problemy - nabieram podejrzeń, że któreś z nich wychowało się w niepełnej rodzinie. Może przeżyli rozwód rodziców, rozpad rodziny. My w Irlandii takich doświadczeń nie mieliśmy. Kiedy dorastałem, nikt się nie rozwodził. Nie znałem nawet jednej rodziny, w której doszłoby do rozwodu. Nawet nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy.

Nie spotkałeś się z nim, na przykład, w gazetach, kolorowych pismach?

- Kolorowe pisma były pochowane za łóżkiem, jeśli wiesz, o czym mówię! Ponieważ nikt się nie rozwodził, nie było przyrodnich ojców ani przyrodnich braci. W filmach Susanne Bier, czy będzie to "Tuż po weselu" czy "Bracia", powraca temat zakazanej miłości, który rzutuje na całą fabułę. Trawi ją jak ogień. Tymczasem ja wolę opowiadać o rodzinie, która odnajduje się na nowo. Kiedy ktoś pokazuje własną interpretację sztuki teatralnej, nikt przecież nie mówi: "Boże, on robi swoją wersję "Hamleta". Nie do wiary! Czy ktoś już tego nie zrobił w zeszłym roku?" (śmiech). Z filmami sprawa ma się inaczej, bo inaczej je odbieramy i zapamiętujemy. Szalenie trudno było zrobić własną, autorską wersję filmu "Bracia", ale nie dlatego, że musieliśmy nakręcić wiele scen podobnych do tych z pierwowzoru. O podobieństwie zaważyła jedna ważna scena w połowie filmu, w której następuje przekroczenie pewnych granic. A w oczach widzów zostaje popełniony grzech, a ten, jak wiadomo, popełnić można tylko raz. Jeden raz jest się świadkiem zbrodni. I wtedy ona szokuje. Widziana po raz drugi już szokować nie będzie.

Czy nie obawiałeś się, że w obecnej sytuacji politycznej podejmowanie takiego tematu jest ryzykowne?

- Wszyscy boją się polityki i boją się krytykować, bo przecież nasi chłopcy walczą na wojnie i nikt nie chce wbijać im noża w plecy. A ponieważ nikt nie chce tego robić, wszyscy starannie omijają temat. Polityka to skomplikowana gra, a wojna to dobry temat dla propagandy, a nie rozrywki. Zawsze przecież ktoś może powiedzieć: "Patrzcie, ci przeklęci liberałowie próbują pokazać nam taką wojnę, o jakiej w ogóle nie chcemy słyszeć". Więc mamy podwójny kłopot. Staramy się komentować problemy, które inni wypierają ze świadomości. Ale nasz film nie opowiada o wojnie, tylko o rodzinie, bo to mnie interesuje.

materiały dystrybutora
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy