Reklama

"Boso, ale na rowerze": WYWIAD Z REŻYSEREM

W jaki sposób trafiłeś na powieść Verhulsta?

Feliks van Groeningen: - Od jakiegoś czasu szukałem literatury, którą mógłbym przełożyć na język filmu. Niestety nie czytam zbyt dużo, ale znałem poprzednią książkę Verhulsta. Jego styl bardzo mi odpowiada - mógłbym pisać tak jak on, ale niestety nie mam talentu. To ostra i zarazem poetycka forma, którą uważam za wyjątkowo atrakcyjną. Poza tym Verhulst ma odwagę wnikać głęboko w życie i opisywać to, o czym inni nie odważyliby się nawet wspomnieć. Potrafi bezlitośnie, ale z humorem zobrazować niemal wszystkie ludzkie błędy. Obnaża je brutalnie, ale z miłością, co do mnie przemawia. Poza tym podoba mi się sposób, w jaki buduje napięcie i historię - dopiero na końcu okrywasz prawdziwy sens opowieści, które z pozoru wydają się niepowiązane i chaotyczne.

Reklama

- Po przeczytaniu trzech rozdziałów byłem prawie pewny, że filmowa adaptacja tej książki jest w zasadzie niemożliwa. Ale kiedy skończyłem czytać, wiedziałem jak mam do tego podejść. Ostatnie trzy rozdziały są bardzo znaczące. Naprawdę płakałem rzewnymi łzami, jak je czytałem. Wszystkie wulgarności i anegdoty z pierwszej części znajdują tu głębsze odbicie. Nabierają znaczenia. Nastoletni Gunter dojrzewa w zwariowanych okolicznościach. Co wieczór spędza czas z ojcem i wujkami w lokalnym barze, gdzie wszyscy piją do upadłego, a on odrabia lekcje i pisze zadane mu niemal codziennie wypracowania. Chce być częścią towarzystwa. Szanuje ojca i wujków. Po latach ten sam Gunter jest już inną - bardzo cyniczną - osobą. Za chwilę sam będzie ojcem, ale wcale tego nie chce. Zastanawiasz się jak człowiek może w ogóle tak reagować, ale z drugiej strony to całkiem zrozumiałe - ktoś, kto przeszedł przez takie piekło jest zły na cały świat. W końcu jednak udaje mu się z tego wybrnąć i stanąć na nogi.

Czy trudno było przełożyć literacką historię na język filmu?

- Działo się to stopniowo. To mój trzeci film, ale pierwszy raz adaptowałem książkę. Scenariusz powstał niezwykle szybko, bo materiał wyjściowy był fantastyczny. Pisanie to dla mnie jednak najtrudniejszy etap - z największą ilością upadków i wzlotów. Przeróbka książki trwała dwa tygodnie. Po dwóch miesiącach scenariusz był gotowy i od razu uznano, że to będzie przebój. Wszystko za sprawą książki. Gdy jednak minęła pierwsza euforia, zabraliśmy się do ciężkiej pracy. Trzeba było finalnie zespolić książkę i film.

- To nie był łatwy materiał do sfilmowania. W książce przeskoki czasowe nie są problemem dla czytelnika, ale film rządzi się przecież innymi prawami. Najtrudniejsze momenty w książce okazywały się równie trudne w filmie. Na początku ją więc porzuciłem, ale potem wróciłem, co okazało się najlepszą metodą. Książka jest skarbnicą cennego materiału i dobrze jest po niego sięgnąć gdy już kończą się pomysły. Przekładanie literatury na język filmu jest możliwe tylko wtedy, gdy materiał wyjściowy porusza reżysera. Dobrze jest umieć przenieść to uczucie na ekran.

Książka ma unikalny styl. Niektóre sceny wypadłyby błaho gdyby skopiowano je dosłownie w filmie. Jak uniknąć tego niebezpieczeństwa?

- Książka jest wspaniała, ale w wielu fragmentach zbyt anegdotyczna. Trudno dosłownie skopiować ją w filmie. Wujkowie są fikcyjnymi osobami, ale opisanymi tak drobiazgowo, że bez trudu można ich sobie wyobrazić. Najtrudniejszy jest główny bohater - trzynastoletni chłopiec, który w książce jest za bardzo pasywny. Musiałem to zmienić.

- Skupiłem się na historii chłopca, który chce uciec od środowiska, w którym dorasta. Oczywiście pomocne okazały się rozmowy z Verhulstem. Czytałem też jego wywiady, bo książka jest po części autobiograficzna. W rodzinie Guntera dominowała przemoc. Ojciec często tracił panowanie nad sobą i ganiał za chłopcem z nożem. Jednak Gunter był dumny ze swego pochodzenia. Szanował ojca i wujków. To całe szaleństwo alkoholowe obróciło się w końcu przeciwko niemu. Zaczął szukać dróg ucieczki. W filmie główny bohater jest bardziej aktywny. Stosuje kodeks zachowań, który zna, ale szuka też własnej drogi, aby przetrwać. Wszystkie opisane w książce spektakularne sceny dziwactw i szaleństw znalazły odbicie w filmie - nawet światowe mistrzostwa w piciu. Jednak zrobiłem z nich większy użytek. Jednocześnie są śmieszne i poruszające, wymowne i pasujące do scenariusza.

Wszystko stałoby się w filmie strasznie smutne i czarne, gdyby nie humor i ironia. Łato było znaleźć odpowiedni balans?

- Podczas zdjęć rzeczywiście dużo się śmialiśmy bo wiele scen było komicznych. Za chwilę okazywało się jednak, że śmiech z przerażenia zanikał nam w gardle. Dlatego tak bardzo zainteresował mnie ten film. Widz śmieje się do rozpuku, ale za chwilę wszystko się zmienia. Zastosowałem zresztą ten sam mechanizm w poprzednim filmie, ale w tym przypadku było intensywniej. Ogromne wrażenie zrobiła na nas scena, w której ojciec atakował syna nożem. Nakręciliśmy tylko kilka ujęć, gdyż obawiałem się, że będą zbyt mocne dla młodego aktora i dla widza. Ale gdy obejrzałem je na podglądzie okazało się, że nie wyszły tak ostro, jak myślałem i nakręciliśmy jeszcze jedną wersję. W filmie emocje prowokowane są poprzez łączenie różnych elementów. U Verhulsta humor był zbyt prostacki. Ciężko pracowałem z aktorami, aby zbudować prawdziwe postaci i dostosować je do scenariusza. Szukanie głębi scen i eksperymentowanie przed kamerą jest tym, co tak lubię najbardziej.

Ten film nie powstałby bez reżyserskiego doświadczenia.

- Oczywiście. To było techniczne wyzwanie. Musiałem wiedzieć, co tak naprawdę chcę w tym filmie przekazać widzom. Przy tak rozbudowanej historii i tak różnorodnych bohaterach nie byłbym w stanie bez doświadczenia znaleźć klucza. Tak naprawdę jednak każdy film uczy czegoś nowego.

Jak wyglądał casting?

- Dziwnie. Angażując aktora do głównej roli muszę najpierw się w nim zakochać. Koen de Grave był pierwszą taką osobą. To sympatyczny i ciepły człowiek, ale pewnego razu ostro zaatakował mnie za zupełnie drobną rzecz. I dlatego zdecydowałem się powierzyć mu rolę ojca. Wszyscy śmiali się z silnego mężczyzny, który jest lekko szalony, ale ważne było dla mnie, że ojciec pokazuje swoją mierną i nikczemną naturę. Dużą uwagę skupiłem również na odtwórcach ról braci. Oczami wyobraźni ujrzałem braterskie więzi pomiędzy Koenem de Grave, Wouterem Hendrickxem, Johanem Heldenberghem i Bertem Haelvoetem.

- Najdłużej szukałem odtwórcy roli chłopca. Obejrzałem wielu kandydatów. Potrzebowałem kogoś z akcentem charakterystycznym dla miast Aalster i to ograniczało mój wybór. Z setki kandydatów wybraliśmy sześciu. W końcu zdecydowaliśmy się na nieśmiałego chłopca - Kennetha Vanbadena, który nie miał poprawnej dykcji, ale od razu przekonał mnie do siebie. Miał zdolność do całkowitego zatracenia się w tej roli. W trakcie castingu prosiłem, aby aktorzy wczuli się w smutny nastrój muzyki Ennio Morricone do filmu "Dawno temu na Dzikim Zachodzie" i spróbowali się popłakać. Po dwóch minutach Kenneth zaczął płakać i nie mógł przestać. Oczywiście nie był profesjonalnym aktorem i musiał znaleźć swoje miejsce w ekipie, ale poszło mu świetnie. Czternastolatkowi trudno jest skupić uwagę na intensywnych sześciogodzinnych zdjęciach. Wymaga to dużej odporności i zdolności do koncentracji. A jemu się udało.

- Dzięki filmowi odkrył również co tak naprawdę lubi robić i co robi dobrze. Nie wierzę w naturalne talenty, ale w jego przypadku jest inaczej. Ma dar do pokazywania przed ekranem tego, w co rzeczywiście wierzy. Kiedy poprosiłem, aby popłakał się w emocjonalnej scenie na początku, nie potrafił tego zrobić. Wyszedł jednak na kilka minut, aby posłuchać muzyki Morricone i pojawił się z rzewnymi łzami, które leciały mu nawet po zakończeniu sceny.

W książce historia dzieje się w Reetveerdegem - wymyślonej wiosce niedaleko belgijskiego miasta Aalst. Skąd ten pomysł?

- Nie jestem znawcą tego miasta, ale odwiedziłem go kiedyś podczas karnawału i było rzeczywiście wyjątkowo. Ludzie mają tam w genach ostrość, twarde podejście do życia, a jednocześnie duże poczucie humoru i sentymentalność. Verhulst nie napisałby tej książki, gdyby dorastał w innym miejscu. Znany belgijski pisarz - Louis Paul Boon również urodził się w Aalst. Co takiego jest w tym miejscu? Wioska, w której naprawdę wychowywał się Verhulst bardziej przypominała przedmieście aniżeli miasto gdzieś pośrodku niczego. W dodatku nie była wcale interesująca. Dlatego stworzyliśmy fikcyjną wioskę z fragmentów, które podobały nam się w innych takich miejscach jak: Wandale, Bavegem, Idegem i Erpe-Mere.

Jak poradziłeś sobie z wizualną stroną filmu?

- Lubię filmy silne pod względem obrazu, ale w tym przypadku musiałem przeskakiwać z przeszłości w teraźniejszość. Wybrałem więc dwa różne style. Historię trzydziestotrzyletniego chłopaka, przedstawiłem skromnie i przejrzyście. Przeszłość była tu jednak wizualną podróżą, w której panował zaplanowany chaos. Cały czas symultanicznie działy się tu różne rzeczy. Filmowaliśmy szybko i dynamicznie, a zdjęcia przypominały filmowy styl z lat 80. i filmy współczesne. Nie mogłem uniknąć rekonstrukcji zdarzeń i dlatego zagłębiałem się w albumy i filmy dokumentalne z tamtych czasów. Kostiumy i fryzury były dla mnie ważne, podobnie jak elementy scenografii: rowery BMX i samochody. Nie chciałem być zbyt obsesyjny, ale zależało mi na odtworzeniu atmosfery tamtego okresu. Mam 31 lat, a w 1988 roku miałem lat 11. Wspomnienia mojej przeszłości naprawdę wprawiły mnie w melancholię.

Roy Orbison wspaniale pasuje do książki i do filmu. Świadomie wykorzystałeś jego muzykę?

- Uzyskanie zgody na użycie muzyki Roya Orbisona jest bardzo drogie. Niełatwo było mi wydać tak dużo pieniędzy na dwie piosenki bo wiedziałem jak trudno było zdobyć pieniądze na ten film. Ale nie mogłem tego pominąć. Cieszę się, że tak się stało, bo te sceny wyszły wspaniale. Nie jestem ślepym fanem Roya Orbisona, ale rzeczywiście w książce jest gwiazdą. Verhulst podkreśla jak bardzo bracia go szanują. W innych scenach użyliśmy już jednak muzyki, skomponowanej przez słynnego belgijskiego jazzowego pianistę - Jefa Neve'a. Wcześniej już z nim pracowałem. Tym razem jednak Jef kupił program komputerowy i zaczął eksperymentować z brzmieniem różnych instrumentów. Zastosowaliśmy klasyczne rytmy, w tym walca oraz skrzypce, które dodawały muzyce emocji. Jestem dumny z efektu. Niektórzy mogą mnie posądzać, że stałem się tradycyjny i robię to, co inni stosują od lat, ale dzięki doświadczeniu już wiem, że jest to całkiem normalny proces. Zdaję sobie sprawę dlaczego zdecydowałem się na taką muzykę. Co z tego, że jest bardziej klasyczna? Naprawdę mnie porusza i to wcale nie jest stereotyp.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Boso, ale na rowerze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy