Reklama

"Berlin Calling": WYWIADY Z TWÓRCAMI

WYWIAD Z HANNESEM STOEHREM

Skąd pomysł, by nakręcić film o twórcy muzyki elektronicznej?

W latach 90. Spędziłem parę nocy w ciemnych piwnicach Strobo i obejrzałem kilka wschodów słońca po długich imprezowych nocach. Didżeje zawsze byli szamanami imprezy, a ich muzyka - ścieżką dźwiękową do osobistego filmu, który dla każdego uczestnika inaczej się rozwijał. Co jakiś czas chodziłem do E-Werk, Casino, Tresor lub Bunker albo na imprezy openairowe jak Fusion. Nigdy jednak nie byłem typowym imprezowiczem, który cały tydzień tylko czeka na weekend, by zacząć zabawę od nowa. Mimo wszystko ten świat mnie zawsze fascynował. Zawsze podobało mi się, że ludzie tańczą, choć na scenie nie pojawia się nikt, kto by wyśpiewywał swój przekaz za pomocą słów - tak jak robili to szamani rocka. Jeśli muzyka była dobra, mogłem tańczyć godzinami. To się nie zmieniło do dziś, nawet jeśli najlepsze imprezowe lata mam już za sobą.

Reklama

Intrygowały mnie historie didżejów podróżujących po całym kraju z walizką pełną nagrań, więc spisałem swoje pierwsze pomysły. Film miał się rozgrywać na berlińskiej scenie klubowej; muzyk w moim filmie nie musiał być super gwiazdą, ale za to musiał żyć i walczyć o swoją sztukę. Nawet gdy kręciłem "Berlin Is in Germany" i "One Day in Europe" często chodziłem potańczyć, żeby się odprężyć lub pomyśleć. Stało się dla mnie jasne, że film musi rozgrywać się teraz, a nie cofać się do lat 90. Po co robić film o przeszłości, skoro nasza rzeczywistość jest nie mniej ekscytująca, a przeszłość i tak można odnaleźć w teraźniejszości? Zacząłem wypisywać faktyczne postacie, które miały zagrać w moim filmie. Ten film nie ukazuje dwudziestoletnich balangowiczów lub dwudziestopięcioletnich studentów, a raczej pokolenie 30 plus. Ickarus, szefowa labelu Alice, Mathilde i Corinna, szef klub Tom, Erbse - to wszystko bohaterowie, którzy stali się tymi, kim są w latach 90. Zawsze długo noszę się z historią, zanim jestem w stanie napisać jej zarys.

Jak doszło do współpracy z odtwórcą głównej roli i autorem ścieżki dźwiękowej Paulem Kalkbrennerem?

To miało miejsce w 2003 r., gdy szukałem odpowiedniej muzyki do filmu. Byłem w Arenie z grupą znajomych na imprezie Bpitch Control, gdzie Paul występował jako Dj, lub, gwoli precyzji, grał na żywo na swoim komputerze. Zaraz po tym jak zaczął, słychać było jedynie hałas, zakłócenia - super-mega katastrofa, bo zebrało się tam ponad 2000 ludzi. Coś nie grało z kablami. Paul zaczął przełączać je na scenie - absurdalna, totalnie groteskowa sytuacja. To mój pierwszy obraz Paula. Później w 2004 r. Paul wydał album "Self". "Queer Fellow", "Castanets", "The Grouch", "Dockyard" - to była muzyka filmowa, to była emocjonalna elektronika.

Powiedziałem Paulowi o moim projekcie, a on natychmiast się do niego zapalił. Towarzyszyłem mu na kilku jego występach w Niemczech i zagranicą, zrobił też parę remiksów muzyki z "One Day in Europe". Według mnie muzyka Paula odróżnia się przejrzystą strukturą, dobrym wyczuciem dramaturgii, wspaniałą melodyjnością i uwielbieniem detalu. Na scenie porozumiewa się z widownią poprzez muzyczne idee i doskonale wie, kiedy musi wejść coś nowego. To, co mnie zawsze fascynowało, to jak Paul tworzy muzykę na swoim komputerze, a potem wychodzi z tą muzyką na scenę i gra ją na tej scenie na żywo. Często miesza w niej, w zależności od tego, jak się w danej chwili czuje. Tworzyć coś na swoim komputerze, a potem wychodzić z tym na scenę - zawsze potrafiłem się z tym zidentyfikować. Scenarzyści, graficy i wielu innych wykonujących zawody artystyczne w zasadzie robią to samo każdego dnia.

WYWIAD Z PAULEM KALKBRENNEREM

"Berlin Calling" - film o scenie techno czy film o artyście Paulu Kalkbrennerze?

Ani to, ani to. To portret. Portret naszych czasów. To długi metraż. Temat techno i narkotyków to tylko pędzel, którym malujemy obraz. Ten film opowiada znacznie bardziej uniwersalną historię niż samo techno i życie klubowe. W zasadzie Ickarus, główna postać, mógłby nawet robić inną muzykę. Zmaga się z problemami wielu artystów: geniusz - szaleństwo, nierozumienie wielu spraw, nieuważanie na siebie, a w końcu upadek. To scenariusz, który przydarza się cały czasu masom ludzi, a nie tylko mnie czy mojemu środowisku.

Ale czy mimo to nie obawiasz się, że ludzie, którzy cię nie znają, będą myśleli: oto film o życiu Paula Kalkbrennera, a nie fikcja?

Główny bohater bardzo mnie przypomina. Nawet mam wrażenie, że jest mi bliższy niż Hannes sądzi. On uważa, ze Ickarus i ja totalnie się różnimy. Powiedziałbym, że granice są płynne i dzięki temu jest to takie ekscytujące. Zasadniczo to fikcyjna opowieść, w której dzieją się tak szalone rzeczy, że ludzie w końcu się zorientują, że to nie moja biografia.

Utożsamiasz się z Ickarusem?

Mniej więcej. To znaczy, zawsze powtarzam, że znam Ickarusa bardzo dobrze, ponieważ jest osobą, którą sam nigdy nie chciałbym się stać. On jest moim własnym cieniem, ale także kimś, kto chce zajść tam, gdzie być może Paul Kalkbrenner jest dziś.

A jeśli chodzi o muzykę - sam napisałeś cały soundtrack?

Gościnnie dołączyliśmy kawałek Saschy Funke. Cała reszta muzyki jest moja.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Berlin Calling
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy