Reklama

"Bękarty diabła": KULISY PRODUKCJI

Scenarzysta i reżyser Rob Zombie odniósł w 2002 roku zaskakujący sukces debiutanckim „Domem 1000 trupów”. Widzowie poznali wtedy ekscentryczną rodzinę Firefly’ów –psychopatów, którzy hurtowo dostarczają nowych ofiar i sieją chaos na amerykańskiej prowincji. Ukochane przez widzów postaci – Kapitan Spaulding, Otis, Cipcia, Mama Firefly i Knypek - powracają teraz jako „Bękarty diabła” w nowej odsłonie makabrycznej sagi. Autor podkreśla, że jego nowy projekt nie jest zwykłym sequelem: „Nie cierpię ich, bo są z zasady powtórką pierwszej historii, z cyfrą 2 przyczepioną do tytułu. „Bękarty diabła” są odrębnym filmem, w którym pojawiają się niektóre postaci z ‘Domu 1000 trupów’.”

Reklama

Pod względem narracji i stylistyki, „Bękarty diabła” wyraźnie odstają od poprzedniego dzieła Zombiego. Film wychodzi poza obręb rozrywki w stylu „zamku strachu”, staje się syntezą elementów horroru, thrillerów o seryjnych mordercach i westernów. „Podszedłem do tego projektu w zupełnie inny sposób”, zaznacza Zombie. „Debiut pełny pławił się w campie i surrealizmie – „Bękarty...” miały być bardzo realistyczne, od scenografii aż po grę aktorów.” Sig Haig, powracający w roli obłąkanego żądzą zabijania Kapitana Spauldinga, zauważa w filmie większą „subtelność w połączeniu psychologicznej grozy i jak najbardziej fizycznego horroru”.

Zamiłowanie Zombiego do horroru zaczęło się bardzo wcześnie. Jako dziecko był fanem klasycznych dzieł z wytwórni Universal (m.in. serii o Frankensteinie), kilka lat później z zapartym tchem oglądał „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, „Poranek żywych trupów”, „Taksówkarza” i „Mechaniczną pomarańczę”. Wspomniane tytuły ukształtowały wrażliwość tego niepowtarzalnego filmowca. „Były dla kina tym samym, czym był punk rock dla muzyki”, wspomina Zombie. „Inni pędzili do kina na wysokobudżetową sztampę, a my z kolegami jeździliśmy do kina samochodowego w najgorszej dzielnicy, żeby obejrzeć „Poranek żywych trupów”. W tych filmach było coś szczególnego, ich twórcy nie chcieli schlebiać gustom masowej publiczności”.

Inspiracją dla „Bękartów diabła” były również kryminały z lat 70., takie jak „Bonnie i Clyde” oraz „Wezwanie”, a także brutalne westerny takie jak „Dzika banda”. „W zbliżeniach twarzy wzorowałem się na filmach Sergia Leone”, tłumaczy Zombie. „Chciałem, żeby obraz był naturalistyczny, pokazujemy brud na zębach i pot na spalonej słońcem skórze”. Nic zatem dziwnego, że oba dzieła Zombiego są osadzone w latach 70. „Był to nie tylko okres świetności kina, ale też czas, w którym wszystko było dużo prostsze. Dzisiaj trudno opowiedzieć historię faceta, któremu psuje się samochód i na długie godziny zostaje odcięty od świata – teraz wszyscy w takiej sytuacji włączą firmowe komórki”, tłumaczy reżyser.

W odróżnieniu od współczesnych horrorów, podział na dobro i zło nie jest tak oczywisty w „Bękartach diabła”. Film na piedestale stawia anty-bohaterów, a jedyny obrońca sprawiedliwości, Szeryf Wydell, także ulega morderczym skłonnościom. Ku swojemu zaskoczeniu widzowie mogą zauważyć w połowie filmu, że kibicują zabójcom, co może niektórych zaniepokoić, ale niewątpliwie pozostawia niezatarte wrażenie. „Wszyscy główni bohaterowie są źli, a jednak publiczność ich lubi, przejmuje się ich losami. Ich śmierć na końcu jest dla nas ciosem”, twierdzi Zombie. „Nikt nie utożsamia się z Freddym Krugerem, Jasonem czy Michaelem Myersem. Dlatego nie było sensu czynić z moich postaci bezmyślne maszyny do zabijania. Ważniejszy był dla mnie realizm”. „Liczy się charyzma”, dodaje żona reżysera - Sheri Moon Zombie, ponownie grająca Cipcię, zabójczą blondynkę z rodu Firefly’ów. „Trudno ich wszystkich nie lubić. Chciałoby się z nimi zaprzyjaźnić. Są jak łobuziaki, których wszyscy podziwiali w szkole”.

Widzów może też, często wbrew sobie, urzec rodzinna więź, jaka łączy Firefly’ów. Nie oszczędzają co prawda życia tym, którzy stają na ich drodze, ale wobec siebie są bezgranicznie lojalni i na swój sposób czuli. „Zawsze interesowały mnie rodziny czy grupy odmieńców, którzy tworzą własny świat”, tłumaczy Zombie. „W towarzystwie innych wyrzutków czują się zwyczajnie i wtedy zyskują naszą sympatię”.

Tajemnicą sukcesu „Domu 1000 trupów” i „Bękartów diabła” jest udział sprawdzonych już odtwórców głównych ról oraz duża doza humoru, który wnoszą do filmu ostre dialogi. „Naszego filmu nie dałoby się oglądać, gdyby nie humor – byłby zbyt ponury. Dzięki temu utożsamiamy się z tak ekstremalnymi postaciami”, wyznaje Rob Zombie. „Al Capone też pewnie sypał dowcipami przesiadując w kawiarni”, mówi Sig Haig, znany z szeregu ról twardzieli. Od lektury scenariusza „Domu 1000 trupów”, Haig był zauroczony postacią Kapitana Spauldinga, którego określa jako „Kapitan Ameryka postawiony na głowie”. „Nie zna strachu, zawsze ma asa w rękawie. Mordercze skłonności są tylko częścią jego osobowości. To najbardziej realistyczny łajdak, jakiego dotąd grałem, obdarzony dość pokręconym poczuciem moralności.”

Sheri Moon Zombie, która wcześniej grała w teledyskach męża i wcieliła się w rolę Cipci w „Domu 1000 trupów”, docenia możliwość odegrania całej palety uczuć. Sceny, w których dochodzi do użycia przemocy były jednak dla niej najtrudniejsze do zagrania. „Krzywdzenie ludzi nie przychodzi mi tak łatwo, ale bycie ofiarą jest już przerażające. W scenie tortur, zadawanych mi przez Williama (Forsythe’a) wydzierałam się co sił w płucach”, wyznaje aktorka.

Najważniejszym nowym członkiem watahy „Bękartów diabła” jest Szeryf Wydell w osobie Williama Forsythe’a. „Zaślepia go żądza odwetu za śmierć brata”, mówi aktor. „Obsesyjnie dąży do wyrządzenia Firefly’om niewyobrażalnej krzywdy, żeby poczuli się tak jak ich ofiary.” Po konsultacji z reżyserem, Forsythe potraktował swoją rolę jako ukłon w stronę bohaterów, granych niegdyś przez Roberta Shawa i Lee Marvina. „Wydell stał się nieugiętym twardzielem, trochę w stylu bohaterów Dzikiego Zachodu”.

Dysponując większym budżetem i zapleczem technicznym, Rob Zombie dołożył wszelkich starań, aby nie wygładzić za bardzo wizualnej strony filmu, co jest w jego mniemaniu słabością współczesnych horrorów. „Przeszkadza mi w nich, że w odróżnieniu od kina lat 70, są zbyt wymuskane. Prawdziwe życie to nie Wersal. Jeśli obraz staje się zbyt przejrzysty, ludzie zauważają, że to tylko film. Przestają się bać”. Pragnąc nadać stronie wizualnej więcej chropowatości, Zombie postanowił nakręcić „Bękarty diabła” na taśmie Super 16 przy pomocy kamery ręcznej: „Kilkakrotnie użyliśmy steadicamu, a tylko przy jednym ujęciu musieliśmy ustawić kamerę na wózku”. Wszystkie te środki uczyniły z „Bękartów diabła” nawiązanie do wczesnych, mrocznych obrazów George’a Romero oraz do oryginalnej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. „Gdy coś złego miało się wydarzyć, chciałem wzbudzić u widzów dyskomfort. Dobrym przykładem są sceny w motelu. Gdy je filmowaliśmy, każdy był roztrzęsiony, oglądając materiał na monitorze. Aktorzy także byli zdenerwowani. Wiedziałem, że poszliśmy w dobrym kierunku”, wspomina Zombie.

Reżyser jest osobiście odpowiedzialny za swój wizerunek estradowy, nic zatem dziwnego, że chciał także kontrolować wszystkie etapy produkcji filmu – od budowania scenografii po projekty kostiumów. „Wyprowadzałem tym wszystkich z równowagi”, przyznaje Zombie. „Zaprojektowałem wszystkie postaci zanim jeszcze do pracy przystąpił kostiumolog. Irytowało mnie każde niedociągnięcie – zbyt krótkie bokobrody, niewłaściwa sprzączka. Diabeł tkwi w szczególe, zwłaszcza w filmie, w którym staramy się wykreować nietypowy świat”, tłumaczy reżyser.

„Bękarty diabła” kręcono na pustynnych obszarach Lancaster i Palmdale w Kalifornii w środku upalnego lata. Dodało to autentyzmu prowincjonalnej, obskurnej scenerii filmu. „Dekoracje motelowe, w których powstało wiele ujęć, były ciasne. Wszyscy umieraliśmy z gorąca. Aktorzy byli wykończeni. Tak samo było na pustyni. Myślę, że dodało to filmowi realizmu, a aktorom pomogło w budowaniu ról”, twierdzi Zombie. Wtóruje mu Haig: „Zawsze wypadam wiarygodniej, jeśli grając, czuję fizyczny ból i umieram z gorąca”.

William Forsythe podkreśla, że pasja i bezpretensjonalność wyróżniają Zombiego spośród szeregu reżyserów, z którymi jak dotąd współpracował. Docenia również jego otwartość na improwizację. „Gdy już ustaliliśmy, jak ma wyglądać dana scena, robiliśmy dodatkowe powtórki, w których zawsze udawało się znaleźć coś świeżego i zabawnego”, wspomina Forsythe. Właśnie mieszanka luzu i precyzji najlepiej oddaje specyfikę reżyserii Roba Zombiego. „Bękarty diabła” czerpią z kilku gatunków, jednocześnie łamiąc konwencje i bezustannie zaskakując widza. Efekt ekranowy to nieprzewidywalne, trudne do sklasyfikowania dzieło artysty o niepowtarzalnej wizji.

Odtwórca roli Szeryfa Wydella tak podsumowuje osiągnięcia reżysera: „Nigdy nie kręciły mnie horrory typu „slasher”. W tym filmie Rob zdołał wymieszać elementy postmodernizmu, psychodelii i rock and rolla. Przełamał chyba wszystkie możliwe bariery. Dobrzy ludzie stają się złymi, źli jeszcze gorszymi. Dzieje się wszystko to, co miało się nie wydarzyć. Rob Zombie odbiera widzom poczucie bezpieczeństwa, a oni w tej chwili niczego innego nie potrzebują”.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Bękarty diabła
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama