Był jak gwiazda rocka. Przywrócił operze jej dawną popularność. Zarażał nią i zarażał swoim uśmiechem. Wydawałoby się, że o Pavarottim wiemy wszystko, ale Ron Howard w swoim dokumencie wyprowadza nas z błędu. Kto pamięta występy Trzech Tenorów, musi wybrać się do kina. A kto nie - niech wyszuka ich na YouTubie, a potem popyta w rodzinie, zerknie jeszcze na "Nessun dorma" i... wybierze się na seans.
Niemal dwie godziny w kinie mijają w mgnieniu oka. Pozostaje nawet jakiś niedosyt - to już? Naprawdę? Pavarottiego na ekranie chce się oglądać tak długo, jak długo chce się słuchać jego głosu. W nieskończoność.
Wiele z elementów, wydarzeń, które złożyły się na życie włoskiego śpiewaka, nadałoby się na odrębne opowieści. Jego osobiste wybory, relacje z managerami (i ich wpływ na to, jak z utalentowanego tenora uczynili światowej klasy gwiazdę, w którą zapatrzeni byli bynajmniej nie tylko wielbiciele opery), jego pasje, więź z Włochami, wpływ na operę i jej odbiór. A jednak Ronowi Howardowi ten bogaty życiorys i wielki talent udaje się "zamknąć w pigułce" - sprawić, że widz zbliży się do mistrza, dostrzeże rzeczy, o których wcześniej zapewne nie miał pojęcia lub wiedział bardzo mało. Nawet jeżeli pozostają tu "luźne wątki" - a pozostają, tematy nietknięte lub tylko dyskretnie wywołane... To cena, jaką płaci się za "całościowy" portret, a to główne "Pavarottiego" zamierzenie.
Reżyser "Apolla 13", "Kodu da Vinci" czy "Człowieka ringu" konstruuje swój dokument w bardzo klasyczny sposób, wręcz akademicki: od dzieciństwa, aż po śmierć bohatera. Howard jest rzemieślnikiem, nie artystą. Archiwalia przeplata rozmowami z rodziną i współpracownikami Pavarottiego. Nie ma tu żadnych dodatkowych atrakcji, tak modnych w ostatnich latach w dokumencie - animacji, achronologicznej narracji, fabularyzacji czy kreacyjnych archiwaliów, udających autentyczne nagrania. Jednak gdy informacji jest tak dużo, a charyzma postaci tak wielka - tego typu ubarwienia nie są aż tak konieczne.
Materiały, do których Howardowi i jego zespołowi udaje się dotrzeć, z nawiązką rekompensują brak bardziej oryginalnego pomysłu. Nie da się też zaprzeczyć: wykonano tu niesamowitą, bardzo precyzyjną i z pewnością czasochłonną pracę, w którą włożono dużo serca i uwielbienia dla śpiewaka - artysty i człowieka. To czuć i przekłada się to na ciepło całego filmu.
Są tu humor i chwile wzruszenia, nuty nostalgii. "Pavarotti" jest też po części wehikułem czasu, dzięki któremu możemy poczuć energię minionych dekad, lat, gdy Pavarotti był na samym szczycie i nie tylko podbijał listy przebojów, ale także starał się pomóc innym, organizując m.in. słynne charytatywne koncerty (w tym z udziałem U2). Arie wpisane w kontekst tego, co aktualnie działo się w życiu tenora i co działo się na świecie, pozwalają na nowo się odczytać i jeszcze bardziej niż niegdyś porwać. A może - pokochać po raz pierwszy? I dać też jakąś lekcję - tego, jak kiedyś potrafiliśmy się wokół SPRAW jednoczyć...
W jednej ze scen córka Pavarottiego wspomina chwile, gdy choroba nie pozwalała mu już śpiewać i razem, w szpitalu, oglądali jego dawne występy. "Byłem dobry" - stwierdził ponoć na poły dumny, na poły zaskoczony. Był najlepszy! Żeby to osiągnąć, wiele poświęcił. O tym też "Pavarotti" mówi - o życiu w niekończącej się podróży, z dala od rodziny, pod nieustanną presją wielbicieli i pod ciężarem własnej ambicji. Dokument Howarda jest laurką dla mistrza, owszem. Ale komu ją wystawiać, jeżeli nie Pavarottiemu właśnie?
7/10
"Pavarotti", reż. Ron Howard, Wielka Brytania, USA 2019, dystrybutor: Best Film, premiera kinowa: 2 sierpnia 2019 roku.