Podczas pierwszej godziny seansu "The Brutalist" Brady'ego Corbeta pojawiła się we mnie specyficzna nadzieja, że reżyser jednak odniesie porażkę. Że potknie się o swoje ambicje oraz ego, a wznoszony przez niego monument rozsypie się na drobne kawałki. Oto mamy film stworzony po to, by być wielkim. By jego twórca mógł triumfalnie ogłosić: "spójrzcie, stworzyłem arcydzieło". Chociaż w drugiej połowie projekcji jego wizja nieco traci, nie zmienia to faktu, że reżyserowi się udało. Drodzy czytelnicy, oto wielkie kino. Ze wszystkimi jego zaletami i wadami.
Fabuła skupia się na losach László Tótha (Adrien Brody), pochodzącego z Węgier architekta żydowskiego pochodzenia. Po zakończeniu II wojny światowej przedostaje się on z Europy do Stanów Zjednoczonych i osiada w Filadelfii, gdzie zamierza wkrótce sprowadzić swoją żonę Erzsébet (Felicity Jones) i siostrzenicę Zsófia (Raffey Cassidy). Jego talent przykuwa uwagę Harrisona Lee Van Burena (Guy Pearce), majętnego przemysłowca. Chcący zostawić po sobie jakiś ślad milioner zleca Tóthowi zaprojektowanie ogromnego centrum społecznościowego — budowli, przy której niknie nawet rezydencja Xanadu z "Obywatela Kane'a". W zamian obiecuje ściągnąć do Ameryki rodzinę architekta. Ten zaraz rozpoczyna pracę nad projektem, który szybko staje się obsesją obu mężczyzn.
Fabuła może tego nie zapowiadać, ale kosztujący niecałe 10 milionów dolarów "The Brutalist" jest produkcją epicką. Powiem więcej — to "Megalopolis", które się udało. Film Corbeta wydaje się niczym zaginione dzieło z przełomu lat 60. i 70. XX wieku. To pomost między widowiskami Davida Leana i klasykami Nowego Hollywood. To obraz, który od pierwszych sekund aspiruje do bycia wielkim. O jego skali świadczy sam metraż, wynoszący ponad trzy i pół godziny, nie licząc piętnastominutowej przerwy w trakcie.
Zaledwie 36-letni Corbet zdaje się mieć coś z dwójki swoich bohaterów. Podobnie jak Van Buren, pragnie stworzyć dzieło swego życia. Natomiast z Tóthem łączy go przeświadczenie o własnym talencie, perfekcjonizm oraz świadomość, że ma zdolności mogące wcielić te ambicje w życie. Co ciekawe, swych bohaterów stawia na dwóch przeciwległych biegunach. Milioner ma fundusze i marzenia, ale w kwestii architektury jest zwykłym ignorantem — nie docenia Tótha, dopóki ktoś nie zwraca mu uwagi, z jakim talentem ma do czynienia. Jednocześnie podziwia i gardzi Węgrem, który według niego nie potrafi w pełni zrealizować swojego potencjału.
Natomiast główny bohater, który dla wcielającego się w niego Brody'ego stanowi aktorski powrót do pierwszej ligi, to postać skrajnie antypatyczna, nieprzyjemna i niewzbudzająca zaufania. Z drugiej strony — geniusz, w dodatku naznaczony traumatyczną przeszłością i uzależnieniem. Toksyczna relacja Tótha i Van Burena, potrzebujących siebie nawzajem do spełnienia swych wysoko postawionych aspiracji, napędza fabułę "The Brutalist". Reakcje publiczności na jej finał są interesujące — w pierwszej chwili dominuje szok i przerażenie. Jeśli jednak chwilę się zastanowić, widać, że był on skrupulatnie budowany od samego początku. I chyba nie mógł być inny.
Pierwsza połowa "The Brutalist" mija niezauważenie. To kino wybitne pod każdym względem, od aktorstwa i scenariusza do narracji i realizacji. Po przerwie w środku seansu coś się jednak psuje. Wciąż mamy do czynienia z dziełem bardzo dobrym, ale czuć tutaj jakąś zadyszkę, w nieskazitelnym dotychczas rytmie pojawiają się zgrzyty. Być może ma to związek z wprowadzeniem tej trzeciej, czyli Erzsébet. Teoretycznie powinna ona dodać więcej napięcia do już trudnej relacji bohaterów. Ten trójkąt nie działa do końca za sprawą jej wątku z Van Burenem. Wydaje się on za długo kiełkować na dalszym planie. Nie zmienia tego nawet ich ostatnia konfrontacja. Natomiast zaskakująco wypada jej relacja z mężem. Chorowita, poruszająca się dzięki wózkowi inwalidzkiemu kobieta ma pozostać pod opieką Tótha. Z czasem okazuje się ona większym wsparciem dla niego niż on dla niej.
Oczywiście "The Brutalist" nie jest tylko opowieścią skupioną na bohaterach. To także gorzka rozprawa o amerykańskim śnie i szukaniu swojego miejsca na świecie. W jednej z pierwszych scen, w której Tóth przybywa statkiem do Nowego Jorku, kamera wiruje po niebie, wyrażając zachwyt i przytłoczenie bohatera. W pewnym momencie ukazuje odwróconą Statuę Wolności. Życie na emigracji okaże się skrzywieniem marzeń o niej. Nie jest to jedyna przyciężkawa metafora, bo Corbet nie lubuje się w subtelnościach. Nie zmienia to jednak faktu, że tułanie się architekta i jego rodziny ukazuje w przejmujący sposób. Nawet gdy Tóth w końcu znajdzie pozorny spokój, wciąż będzie mierzył się z uprzedzeniami, często pudrowanymi współczuciem wobec jego wojennych przeżyć.
Pod koniec Corbet zdaje się nie wierzyć w widza, dlatego w epilogu serwuje nam łopatologię utrzymaną w tonacji pstrokatych programów telewizyjnych lat 80. Psuje to wrażenie z całości. Nie zmienia jednak faktu, że reżyser dopiął swego. Niewielkim kosztem finansowym (bo pracy włożono tutaj mnóstwo i widać ją w każdym kadrze) stworzył naprawdę epickie kino, zapierające dech w piersiach i zachwycające. Brody być może idzie teraz po drugiego Oscara, a Pearce stworzył najlepszą rolę w swej karierze. Wracając do wstępu — widząc bijące z ekranu ego reżysera, naprawdę miałem cichą nadzieję, że powinie mu się noga. Dopiął on jednak swego. Mimo swej pretensjonalności i pewnego samouwielbienia (a może właśnie też dzięki nim) "The Brutalist" jest filmem, który zostanie zapamiętany jako "wielki". Słowa nie oddadzą tego, jak wspaniale to wygląda. To trzeba po prostu zobaczyć.
8,5/10
"The Brutalist", reż. Brady Corbet, USA, Węgry, Wielka Brytania 2024, dystrybucja: United International Pictures, premiera kinowa: 31 stycznia 2025 roku