Tego filmu obawiał się sztab byłego prezydenta. Zmieni wynik wyborów?

Jeremy Strong jako Roy Cohn i Sebastian Stan jako Donald Trump w filmie "Wybraniec" /materiały prasowe

Dla kogo powstał "Wybraniec"? Nie mam pojęcia. Zwolennicy 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych raczej nie zmienią po nim swojego zdania na jego temat. Z kolei przeciwnicy chyba nie chcą go więcej oglądać, tym bardziej że za sprawą toczącej się kampanii codziennie wyskakuje on z nagłówków wiadomości. W rezultacie wchodzące na chwilę przed wyborami dzieło zainteresuje raczej niewielu. Potwierdza to zresztą finansowa porażka filmu. Kosztująca 16 milionów dolarów produkcja zarobiła zaledwie pięć milionów. Zapewne przepadnie też w wyścigu po nagrody. Nie, żeby na nie nie zasłużyła. To chyba największy problem "Wybrańca". To film o Trumpie, o który nikt nie prosił. Jednocześnie to najlepsza filmowa produkcja o kontrowersyjnym celebrycie, który stał się jednym z najważniejszych polityków w USA.

Trump od początku swojej kariery był związany z mediami. W Polsce z jednej strony nie był szerzej znaną postacią, z drugiej w ogromnej większości nieświadomie oglądaliśmy go w epizodach filmowych — najbardziej znanym jest ten z "Kevina samego w Nowym Jorku", ale pojawiał się też w serialach, na przykład "Niani". Wspominali o nim Chandler i Monika w "Przyjaciołach". Gdy jego polityczna kariera nabrała rozpędu, najczęściej był wyśmiewany — czy to w skeczach "Saturday Night Live", czy w kreacji Johnny'ego Deppa w średniometrażowym "The Art of the Deal". Punktowano jego najgłośniejsze i najskrajniejsze wypowiedzi oraz parodiowano postawę, gesty i sposób wypowiedzi. 

Reklama

Wszystko zmieniło się, gdy wygrał wybory prezydenckie w 2016 roku. Od tamtej pory często był przedstawiany, jako zło, które ma nadejść — tak funkcjonował między innymi w "Czarnym bractwie. BlacKkKlansman" Spike'a Lee lub "Vice" Adama McKaya. Najciekawszą kreację byłego prezydenta stworzył Brendan Gleeson w miniserialu "Zasada Comeya — wyższa lojalność". Przy użyciu podobnych środków, co jego poprzednicy w parodiach, irlandzki aktor wykreował postać budzącą nie śmiech, a grozę. 

"Wybraniec". Takiego Donalda jeszcze nie widzieliśmy

W "Wybrańcu" Sebastian Stan poszedł zupełnie inną drogą. Jego Trump jest bez wątpienia najbardziej ludzki z dotychczas przedstawionych. Akcja filmu rozpoczyna się w 1973 roku, gdy 45. prezydent USA miał 27 lat. Poznajemy go, gdy zupełnie nie przypomina swoich wcieleń znanych czy to z wiadomości telewizyjnych i kampanijnych wieców, czy wcześniejszych ekranowych adaptacji. To Donald nie tylko pozbawiony swoich charakterystycznych gestów i sposobu wymowy. Jest niepewny siebie, wycofany, milczący. Słyszymy od niego słowa, które dziś wydają się niemożliwe do wypowiedzenia przez niego: "przepraszam", "błagam". Chociaż jest dziedzicem ogromnej fortuny, ojciec Fred (Martin Donovan) gardzi nim i odsyła do pracy pokroju zbierania czynszu w ubogich dzielnicach. Nie, żeby Donald był najmniej ulubionym dzieckiem miliardera — najwięcej krytyki spada na Freda Juniora (Charlie Carrick), który zamiast iść w rodzinny biznes, postanowił rozwijać karierę pilota. Smutki wynikające z toksycznej postawy ojca topi w alkoholu.

Kto sprawia więc, że młodzieniec staje się tym Trumpem, którego kojarzymy z ekranów telewizorów? Oto na scenę wchodzi Roy Cohn (Jeremy Strong) - kontrowersyjny i bezwzględny prawnik, legenda makkartyzmu. Najważniejsze jest dla niego osiągnięcie celu. By to zrobić, będzie manipulował, kłamał i zastraszał. Reszta nie gra roli. Donald prosi go o pomoc, gdy rodzinna firma mierzy się z oskarżeniami o dyskryminację lokatorów pochodzących z mniejszości rasowych. Cohn podchodzi do młodzieńca z dystansem, ale szybko dostrzega w nim "coś" i bierze go pod swoje skrzydła. Uczy go nie tylko ubioru wyrażającego bogactwo, ale także trzech zasad funkcjonowania w świecie wielkich pieniędzy, mediów i polityki: ciągle atakuj, nigdy nie przepraszaj i zawsze ogłaszaj zwycięstwo, nawet jeśli przegrałeś. Dzięki niemu Donald może wcielać w życie swoje kolejne plany — najpierw nabycie Commodore Hotel, a później budowę Trump Tower. Gdy akcja przeskakuje do lat osiemdziesiątych, okazuje się, że uczeń przerósł mistrza.

"Wybraniec". Były prezydent jako efekt swoich czasów

Irańsko-duński reżyser Ali Abbasi, podobnie jak w przypadku swojego poprzedniego filmu "Holy Spider", opowiadającego o grasującym w Iranie seryjnym mordercy pracownic seksualnych, używa konkretnej historii, by piętnować cały system. Cohn jest jego efektem, Trump stanowi tylko dalszą ewolucję. "Wybraniec" dzieli się na dwie części. Zaznacza to także zmiana stylistyczna — film początkowo przypomina dzieła Nowego Hollywood, z obowiązkowym "ziarnem" na taśmie. Z kolei później wydaje się nagraniem odtwarzanym z kasety wideo, przy akompaniamencie kiczu lat 80. XX wieku. Przede wszystkim jednak w drugiej części role protagonistów się odwracają. Na początku Cohn dominuje, a Donald wydaje się żałosny, zagubiony, a czasem nawet budzący sympatię. Szybko jednak zarysowuje się różnica między nauczycielem i uczniem. Cohn, brawurowo zagrany przez Jeremy'ego Stronga, nie wierzy w swoje kłamstwa i naginanie rzeczywistości. Trump owszem.

Po przeskoku czasowym Trump przypomina już tego znanego z wieców i współczesnych mediów. Pojawiają się charakterystyczne gesty, postawa oraz "dzióbek". Tymczasem Cohn powoli usuwa się w cień. Z jednej strony działa to niekorzystnie dla tempa filmu, które przez pierwszą połowę jest napędzane niesamowitą dynamiką między nimi. Abbasi wykorzystuje to jednak, by konfrontować swoich bohaterów z sytuacjami, gdy ich zasada "atakuj, nie przepraszaj, wygrywaj" nie ma prawa zadziałać. I w obu przypadkach są to sceny przejmujące, jednak prowadzące swoich bohaterów w zupełnie różnych kierunkach.

"Wybraniec". Kiedy uczeń przerośnie diabła

Trzecią postacią dramatu jest Ivana (Maria Bakalova), pierwsza żona Trumpa, w której ten na początku jest szczerze zakochany. Jego nieśmiałe podchody wypadają tyleż szczerze, co niepokojąco. Tym bardziej poruszająca jest jej historia w drugiej części filmu, gdy miliarder po prostu się nią nudzi. Ciekawie prezentuje się jej relacja z Cohnem. Wrogo do siebie nastawieni żona i prawnik zdają sobie w pewnym momencie sprawę, że we dwoje najlepiej znają Donalda — i nie są zachwyceni tym, kim się stał. Tu także rysuje się ponowna różnica między Cohnem i Trumpem. Pierwszy, przy całym swym zepsuciu, zachował miłość do kilku osób, dla których jest gotowy zrobić wszystko. Drugi kocha wyłącznie siebie. Jego ego nie można urazić, o czym Ivana przekonuje się w jednej z najgłośniejszych scen "Wybrańca".

Pod koniec widzimy zadowolonego z siebie Trumpa, który rozważa prezydenturę. Czy "Wybraniec" jest jego drogą na szczyt lub historią moralnego upadku? Przede wszystkim to proces, w którym najgorsze cechy danych czasów przyjmują konkretną formę. Bardzo łopatologiczną, acz efektowną metaforą są ukazane w detalach operacje przeszczepu włosów i liposukcji, którym poddaje się główny bohater, przywodzące na myśl końcowy proces kreacji potwora Frankensteina. Filmowy Cohn w pewnym sensie mógłby być dumny z tego, co stworzył. 

8/10

"Wybraniec" (The Apprentice), reż. Ali Abbasi, Dania/Irlandia/Kanada/USA 2024, dystrybucja: M2 Films, premiera kinowa: 18 października 2024 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama