Reklama

Oscary: tęsknota za starym kinem. W tym roku zabrakło politycznych deklaracji

O czym była tegoroczna gala oscarowa? O tęsknocie za starym kinem i jego znaczeniem, o nierównościach w świecie kina, jak i o tym, że wspieranie jednej marginalizowanej grupy odbywa się kosztem innej.

O czym była tegoroczna gala oscarowa? O tęsknocie za starym kinem i jego znaczeniem, o nierównościach w świecie kina, jak i o tym, że wspieranie jednej marginalizowanej grupy odbywa się kosztem innej.
Adrien Brody, Mikey Madison, Zoe Saldaña i Kieran Culkin z Oscarami (2 marca 2025) /Jeff Kravitz/FilmMagic /Getty Images

Filmowcy chcieliby, żeby kino znów miało taką moc, jak dawniej

Płomienne przemówienie w obronie tradycyjnego kina wygłosił Sean Baker. Przypomniał, że od pandemii w samej tylko Ameryce zamknęło się ponad tysiąc kin. Przestrzegał, że jeśli nie powstrzymamy tej tendencji, to stracimy ważny element kultury. Z sytuacji żartował też debiutujący w roli gospodarza gali Conan O’Brien, który przypomniał, że wszyscy mamy dostęp do bardzo dużych smartfonów, na których możemy oglądać filmy. "To miejsce to kino" - śmiał się.

Filmowcy chcieliby, żeby kino znów miało taką moc, jak dawniej. Podobnie zresztą, jak Oscary. Prawda jest jednak brutalna: statuetka nie oznacza dzisiaj, że do kin ruszą tłumy. Przynajmniej nie tak wielkie, jak jeszcze dziesięć czy piętnaście lat temu. Dyskusja o Oscarach też dużo szybciej przycicha. Niestety, ani laureaci, ani O’Brien nie postarali się, żeby w tym roku była dłuższa. Ci pierwsi zamiast komentować sytuację polityczno-społeczną, woleli dziękować mamom, tatom, dzieciom, żonom i braciom. Zaś O'Brien nie zdobył się na kontrowersyjne żarty, jak jego poprzednik Jimmy Kimmel (że nie wspomnę o Rickym Gervaisie, o którego żartach debatowano na długo po prowadzonych przez niego przez pięć lat ceremoniach wręczenia Złotych Globów).

Reklama

Również w press roomie, do którego wszyscy laureaci przychodzą, żeby porozmawiać z dziennikarzami, nie padło zbyt wiele niewygodnych pytań. Jacques’owi Audiardowi, twórcy "Emilii Pérez", jedna z dziennikarek zarzuciła, że na gali nic się nie mówiło o osobach trans i zapytała, czy reżyser chciałby w tej sprawia zabrać głos. Francuz odpowiedział, że ponieważ nie dostał Oscara za reżyserię tylko za piosenkę, to nie będzie nic mówił. Trudno o lepszą metaforę tegorocznej gali: ta sytuacja pokazała, że najważniejsze dla twórców są same nagrody. Bez Oscara już niespecjalnie chce się im walczyć o dobro innych.

Do kontrowersji wokół "Emilii Pérez", która oskarżana jest o stereotypowe przedstawianie Meksyku, odniosła się zaś Zoe Saldaña. "Przykro mi, że wielu Meksykanów poczuło się urażonych. Nigdy nie mieliśmy takiego zamiaru. Podchodziliśmy do tego filmu z miłością i dlatego będę go bronić" - mówiła. "Nie robiliśmy filmu o kraju. Robiliśmy film o czterech kobietach. Te kobiety mogłyby być Rosjankami, Dominikankami, czarnoskórymi kobietami z Detroit, mogłyby pochodzić z Izraela, z Gazy. To uniwersalne postaci, które każdego dnia walczą o przetrwanie w systemie opresji i próbują odnaleźć swój autentyczny głos. Będę tego bronić" - zapewniała.

Kontrowersje wokół "Emilii Pérez" i "Anory"

Nominowana w trzynastu kategoriach "Emilia Pérez" mogła być nowym rekordzistą oscarowym (do tej pory najwięcej statuetek, czyli po jedenaście, mają na koncie "Ben Hur", "Titanic" i "Władca Pierścieni: Powrót króla"). W Dolby Theatre mówiło się, że tak się nie stało, bo na film spadły gromy, kiedy dogrzebano się wpisów w mediach społecznościowych Karli Sofíi Gascón, która choć sama jest przedstawicielką mniejszości jako transpłciowa aktorka, krytykowała w ostry sposób muzułmanów. A w poprawnym politycznie Hollywood za takie działania trzeba zapłacić wysoką cenę.

Choć tak naprawdę tegoroczna gala pokazała, w jak selektywny sposób działają członkowie Akademii (według danych z grudnia 2024 roku jest ich 9905). Po tym, jak "Anora" dostała w Cannes Złotą Palmę, na łamach prasy zaczęły się pojawiać głosy oburzenia - jak to jest możliwe, że w czasie, kiedy Rosja najeżdża Ukrainę, najważniejszy festiwal kina autorskiego wygrywa film, który bezkrytycznym okiem patrzy na rosyjskich oligarchów w Ameryce.

Teraz, tuż przed Oscarami, zaczęto jeszcze dokładać do tego kwestie obecności w ekipie Jury Borisowa, nominowanego do Oscara za drugoplanową rolę męską. Dziennikarze wyciągnęli Rosjaninowi role w filmach finansowanych przez Kreml (zagrał m.in. Michaiła Kałasznikowa, twórcę rosyjskiego karabinu automatycznego, czy Aleksandra Puszkina). Sporo też pisało się o tym, że "Anora" jako film niezależny (nie stoją za nim wielkie studia, które wycofały się z Rosji) miała w rosyjskich kinach dystrybucję. I okazała się w nich sporym hitem, bo najwyraźniej Rosjanie zatęsknili za kinem z Zachodu. Czy to nie paradoks, że film, który upomina się o prawa pracownic seksualnych, jednocześnie ociepla wizerunek Rosjan?

Cóż, na niewiele się to przełożyło, bo film okazał się największym zwycięzcą ceremonii. Sean Baker dostał nagrodę za najlepszy film, najlepszą reżyserię, najlepszy scenariusz oryginalny i najlepszy montaż, a Mickey Madison została uznana najlepszą aktorką, pokonując Demi Moore, co było jednym z największych zaskoczeń, bo to gwieździe "Substancji" i bukmacherzy, i krytycy wróżyli zwycięstwo.

Jeśli czegoś żałuję, to braku statuetki dla Moore i niedocenienie "The Brutalist"

W press roomie w Dolby Theatre śmialiśmy się, że to okrutne przełożenie filmu na prawdziwe życie, bo przecież w "Substancji" bohaterka Demi Moore musi ustąpić młodszej, atrakcyjniejszej koleżance po fachu. Jeśli czegoś żałuję, to właśnie braku statuetki dla Moore. I niedocenienie "The Brutalist", kapitalnego filmu, który opowiadając o ocalałym z Zagłady Żydzie, rozpoczyna swoją historię tam, gdzie inni reżyserzy zwykli je kończyć, czyli zaraz po II wojnie światowej, kiedy bohaterom takim, jak żydowski architekt grany przez Adriana Brody’ego, miało się już żyć spokojnie i lekko. Ale świat po apokalipsie w tym filmie bynajmniej się nie odbudowuje.

To kino monumentalne i spektakularne, przepięknie zrealizowane, nakręcone na taśmie filmowej, a nie na cyfrze, kamerą Lola Crawleya, który zasłużenie dostał Oscara za zdjęcia (Daniel Bloomberg otrzymał statuetkę za muzykę do tego filmu). Szkoda, że ten porażający film musiał ustąpić miejsca komercyjnej z ducha "Anorze". Dobrze, że akademicy dali statuetkę Adrienowi Brody’emu, który jest w tym filmie kapitalny. I nie zaszkodziły temu zwycięstwu doniesienia, że jego węgierski akcent został osiągnięty z pomocą sztucznej inteligencji.

Za mało politycznych deklaracji

Kolejnym istotnym wątkiem gali była kwestia możliwości robienia filmów. Mówili o tym twórcy animacji - Gints Zilbalodis, reżyser "Flow", laureat statuetki dla animacji pełnometrażowej, oraz Shirin Sohani i Hossein Molayemi stojący za krótkometrażową animacją "In the Shadow of the Cypress". Pierwszy wspominał o tym, że gdyby nie darmowy program do robienia animacji, "Flow" nigdy by nie powstało, bo w malutkiej Łotwie nikt nie wyłożyłby takiej kasy, jaką hollywoodzcy producenci inwestują w animowane historie.

Sohani i Molayemi opowiadali z kolei o tym, że swój 20-minutowy film robili przez sześć lat. - Chodzi o sankcje nałożone na Iran - oświadczyli w press roomie twórcy. To właśnie z tego względu nie mogli kupić komputerów z szybkimi procesorami, które umożliwiłyby im szybszą pracę nad animacją. - Problemem są też zasoby ludzkie. Wielu animatorów wykorzystuje swój talent, żeby wyjechać na Zachód - opowiadali. Twórcy mieli ogromny problem, żeby wjechać do USA. Wylądowali w Kalifornii trzy godziny przed galą.

O dostępności mówił też w press roomie Paul Tazewell, laureat Oscara za kostiumy do "Wicked". Opowiadał, że nigdy nie widział żadnego czarnego kostiumografa, z którego mógłby brać przykład i że czuje wielką dumę, że teraz z Oscarem w ręku on może stać się punktem odniesienia dla innych.

Szkoda, że z wizyty w press roomie - jako jedyni w tym roku - zrezygnowali twórcy "Nie chcemy innej" ziemi, palestyńsko-izraelskiej produkcji nakręconej przez aktywistów. W dobie, kiedy Donald Trump mówi o wysiedleniu Strefy Gazy i przerobieniu jej na kurort, ich słowa mogłyby trafić w swój czas. A to by się tegorocznej gali bardzo przydało, bo z politycznych deklaracji został nam okrzyk Derryl Hannah "Sława Ukrainie!".

Artur Zaborski, Hollywood

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Oscary 2025
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy