Reklama

Berlinale 2025: jak wypada nowe dzieło Michela Franco?

Meksykański reżyser Michel Franco nie mógł wiedzieć, że do jego najnowszego filmu, zaprezentowanego właśnie w konkursie głównym berlińskiego festiwalu, rzeczywistość dopisze kolejny rozdział. Ta rzeczywistość nosi imię amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa, który w bardzo stanowczy sposób wypowiedział się niedawno o masowej deportacji nielegalnych imigrantów. A ich w Stanach Zjednoczonych zdecydowanie najwięcej jest z sąsiadującego od południa Meksyku.

"Dreams": intymność na swój sposób brutalna

W jednym z wywiadów Franco przekonywał, że na temat nierówności sił pomiędzy tymi dwoma krajami wyczulony był od bardzo dawna, jeszcze na długo przed tym, zanim został reżyserem. Trudno było mu nie zauważyć, jak traktowani są jego rodacy, którzy w pogoni za american dream przedzierali się do Stanów i niezależnie od statusu prawnego napędzali wiele gałęzi amerykańskiej gospodarki. Polityczne tło oraz temat różnic klasowych nie jest zresztą obcy meksykańskiemu twórcy. Przed kilkoma laty nakręcił w swojej ojczyźnie "Nowy porządek", dając do zrozumienia do jak ekstremalnych zachowań może doprowadzić coraz bardziej wyraźny podział na uprzywilejowane elity i ludzi spychanych na społeczny margines. Przemoc z tamtego filmu zastąpiona została w "Dreams" intymnością, choć też na swój sposób brutalną.

Reklama

Głównym bohaterem reżyser czyni młodego, pochodzącego z Meksyku chłopaka. W pierwszych scenach widzimy jak Fernando, wraz z kilkudziesięcioma innymi osobami, tłoczy się w naczepie ciężarówki, po pierwsze licząc na to, że uda mu się w ogóle przeżyć, a w dalszej kolejności nielegalnie przekroczyć granicę. Jest w zdecydowanie lepszej sytuacji niż większość towarzyszy niedoli, bo przynajmniej wie, gdzie ma się dalej udać. Tym miejscem jest San Francisco, a konkretniej luksusowe mieszkanie, należące do starszej od chłopaka Jennifer McCarthy. Kobiety sukcesu, podobnie jak jej ojciec i brat mocno zaangażowanej w działalność filantropijną. Szybko przekonujemy się, że wbrew wszystkiemu, kobietę łączy z Fernando namiętność i zwierzęce wręcz pożądanie, które najpewniej zrodziły się w centrum tanecznym w Mexico City, wydatnie wspieranym przez bohaterkę. Równie szybko możemy się zorientować, że romans ten sprawdza się wyłącznie wtedy, gdy to kobieta mówi co wolno, a czego nie. Wolno pozwalać sobie na bliskość, nie tylko tą fizyczną, w czterech ścianach mieszkania. Nie wolno z kolei, w obawie przed tym, co powie rodzina czy wpływowe otoczenie, w którym kobieta się obraca, w jakikolwiek sposób publicznie sugerować, że tę dwójkę może łączyć coś więcej niż pomocowa relacja.

Jennifer stara się pomóc Fernando, który jest wyjątkowo zdolnym tancerzem, ale najlepiej w taki sposób, by nikt się o tym nie dowiedział. Tym samym Franco podejmuje temat stary jak świat. Taki mezalians, niezależnie od skali uczucia, poza "Kopciuszkiem", raczej nie ma racji bytu. Różnice klasowe sprawiają, że pewne światy nie mają prawa się spotkać na neutralnym gruncie, tak by nie towarzyszyło temu poczucie wyższości. Pokazując postępujące rozwarstwienie społeczeństwa meksykański reżyser uderza w pełne hipokryzji elity, które pod pozorem dobroczynności, tak naprawdę jeszcze bardziej się izolują. Zupełnie jakby mówili: "Pomożemy, ale zbyt blisko nie podchodźcie". Nie zmieni tego nawet drastyczna próba odwrócenia ról, nawiązująca nieco do wspomnianego "Nowego porządku". Bunt prędzej czy później zostanie stłumiony. Zwykle krwawo.

"Dreams" to owoc, kolejnej po "Pamięci" (2023), współpracy pomiędzy meksykańskim reżyserem a Jessicą Chastain. Tym razem nawet w większym wymiarze, bowiem amerykańska aktorka nie tylko wciela się w rolę główną, ale także jest producentką filmu. Widać na ekranie tę artystyczną chemię między Franco i Chastain, zresztą oni sami przekonują, że rozumieją się bez słów. W postać Fernando wciela się natomiast Isaac Hernández, mający znacznie mniejsze doświadczenie aktorskie, niż... sceniczne. Od stycznia bieżącego roku jest on bowiem głównym tancerzem w prestiżowym American Ballet Theatre, co dodaje tej historii kolejnego wymiaru. Franco, podobnie jak w poprzednich swoich produkcjach, posługując się oszczędnymi środkami, zrobił bardzo sugestywny, mocny film zogniskowany wokół problemu, który za sprawą Donalda Trumpa osiągnął właśnie poziom krytyczny.

8/10

"Dreams", reż. Michel Franco, Meksyk/USA 2025.

Zobacz też: Walentynkowy weekend w kinie. Nie tylko Bridget Jones

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Berlinale | Jessica Chastain | Michel Franco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy