Reklama

"Marley": Słynniejszy od Elvisa!

Premierowym pokazem dokumentu "Marley" Kevina Macdonalda rozpoczęła się w poniedziałek, 28 maja, 52. edycja Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Twórca obrazu - znany brytyjski reżyser ("Ostatni król Szkocji") - był gościem specjalnym seansu.

Duchowa przygoda

W rozmowie z INTERIA.PL Macdonald przyznał, że nigdy nie był wielkim fanem twórczości Marleya.

- Nie bardzo - opowiedział, kiedy zapytałem go o to, czy przed rozpoczęciem prac nad dokumentem był miłośnikiem muzyki swego bohatera. - Bardziej interesował mnie Marley jako postać. Rodzaj kulturowej ikony, która wywarła taki wpływ na przyszłe pokolenia - kontynuował Macdonald.

- Pamiętam jednak, że niedługo przed jego śmiercią kupiłem sobie płytę "Uprising" - to był jeden z pierwszych albumów w mojej płytotece. Dla kilkunastoletniego chłopca, którym wtedy byłem, był to nie lada wydatek. Słuchałem wtedy tej płyty na okrągło a muzyka, którą na niej znalazłem, podziałała na mnie tym, co zwykle przyciąga nastolatków - pewną aurą rebelii, rodzajem antysystemowej wywrotowości. Poza tym melodie, które pisał Marley, po prostu łatwo wpadały w ucho - powiedział Macdonald.

Reklama

Twórca dokumentu o legendzie reggae przyznał jednak, że pewien aspekt muzyki Marleya był intuicyjnie wyczuwalny nawet przez nastolatka.

- Był jednak jeszcze inny aspekt tej muzyki, nazwijmy go duchowym, o którym wtedy nie miałem zielonego pojęcia. Kim jest Jah? Co oznacza rastafarianizm? Podskórnie czujesz, że w tej muzyce kryje się coś głębszego niż w innych melodiach, których słuchasz. Muzyka Marleya jest bowiem prawdziwe duchową przygodą. Wtedy jednak tego nie wiedziałem. Kiedy więc 30 lat później dostałem szansę nakręcenia dokumentu o jego życiu, czułem się trochę, jakbym podejmował próbę racjonalizacji tego niejasnego przeczucia z dzieciństwa o tajemniczej sile muzyki Marleya. Przyznaję jednak, że kiedy dorosłem, nie wracałem zbyt często do Marleya; bardziej intrygował mnie jako postać mityczna, z całą tą ikonograficzną otoczką. Teraz jednak, już po nakręceniu filmu, znów w kółko słucham Marleya.


Według Macdonalda, Marley pozostaje najważniejszym wokalistą XX wieku. Jego dokument kończy montażówka fragmentów, na których zwykli ludzie w różnych zakątkach świata śpiewają własne wersje przebojów króla reggae. - Jeśli udasz się do rolniczych zakątków Indii i spytasz ludzi, czy znają Stonesów, Beatlesów, albo Elvisa, okaże się, że nigdy o nich nie słyszeli. Wystarczy jednak wspomnieć o Marleyu i wszystko staje się jasne. Z tego powodu uważam, że był on najbardziej wpływowym i najbardziej znanym wokalistą XX wieku.

Wielowymiarowy portret Marleya

Mimo że utwory Marleya zaliczają się dziś do kanonu muzyki popularnej - kto nie zna takich przebojów, jak "No Woman No Cry", "Redemption Song", czy "One Love" - pełna dramatycznych wydarzeń biografia wokalisty skrywa się w cieniu jego twórczości.

- Jednym z powodów, dla którego wyszedł mi tak długi film, był fakt, że w trakcie pracy nad nim zacząłem odkrywać tyle interesujących rzeczy, o których większość ludzi w ogóle nie ma pojęcia - przyznaje Macdonald. - Czułem odpowiedzialność za umieszczenie tych biograficznych ciekawostek w filmie. Być może nikt nigdy nie dostanie więcej na szansy na nakręcenie podobnego filmu; nie zapominajmy, że to było niezwykle kosztowne przedsięwzięcie, poza tym ludzie, którzy opowiedzieli mi o życiu Marleya, mają swoje lata, niedługo mogą po prostu umrzeć. Pomyślałem więc: "Kurcze, Bob Marley chyba zasłużył na coś więcej niż 90-minutowy film w stylistyce MTV"? Chciałem pokazać jego bogate i zróżnicowane życie w możliwie najszerszym kontekście - przyznał reżyser.

Niemal 2,5 godzinny metraż "Marleya" zbliża dzieło Macdonalda do muzycznych produkcji Martina Scorsese (pamiętne dokumenty o Bobie Dylanie "No Direction Home", czy ostatni obraz "George Harrison: Living in the Material World"). Sprawia też, że dokument o Marleyu otrzymuje epicką przestrzeń.

- Tak naprawdę na początku podpisałem umowę, w której zobowiązywałem się do nakręcenia o wiele krótszego filmu - tłumaczy Macdonald. - W trackie pracy nad "Marleyem" utwierdzałem się jedak w przekonaniu, że jeśli poprzestanę na formacie 90 minut, ta historia straci na swym bogactwie, zagubię gdzieś wielowymiarowość tej postaci.

- Kiedy opowiadasz o czyimś życiu, musisz przyjąć określoną konwencję narracji. Jednym z najoczywistszych rozwiązań jest wtłoczenie tej opowieści w ramy trzyaktowej struktury - tak dzieje się najczęściej w przypadku tych 90-minutowych dokumentów biograficznych - tłumaczy Macdonald. - Pomyślałem, że zakłamywałoby to prawdę o życiu Marleya. Chciałem więc, by ten film był bardziej pogmatwany, aby zmieściło się w nim z 6 albo 7 aktów. Aby móc przemierzać różne ścieżki, pozwolić sobie na wysnucie jakiejś dygresji. W ostatecznym rozrachunku dodało to filmowi głębi, a portretowi Marleya, który się z niego wyłania, przydało złożoności - przyznał reżyser "Marleya".

Macdonald jest przekonany, że jego film poniesie komercyjną porażkę - namówić dzisiaj kogoś do obejrzenia 2,5 godzinnego filmu to nie lada wyczyn; przyznał jednak, że chodziło mu tylko o to, by jak najpełniej przedstawić niezwykły życiorys Marleya. - Najciekawsze było jednak to, że dostałem pełne wsparcie producentów jeśli chodzi o ten sposób skonstruowania opowieści, co było w ich strony odważnym posunięciem - nie zarobią na takim filmie zbyt dużych pieniędzy, najprawdopodobniej nawet je stracą. Uznali jednak, że lepiej przysłuży się to opowieści. Że powstanie lepszy film. Teraz pytanie, jak uda im się go sprzedać. "Chcecie obejrzeć film o Bobie Marleyu? Trwa tylko 2,5 godziny"!

Piosenki i słowa

Jednym z największych atutów filmu Macdonalda jest inteligentne użycie piosenek Marleya, które służą reżyserowi jako ilustracja biografii artysty. Dodatkową gratką jest fakt, że niektóre ze znanych przebojów usłyszymy w nieznanych wersjach.

- Chciałem wykorzystać muzykę Boba Marleya w biograficznym kontekście. Starałem się więc umieścić kolejne utwory w chronologicznym porządku. Starałem się też, żeby były one ilustracją tego, co działo się z Bobem Marleyem na odpowiednim etapie jego życia. To nie jest do końca film muzyczny, "Marley" jest dokumentem biograficznym, w którym pewną rolę gra też muzyka. Ludzi będą być może rozczarowani, kiedy okaże się, że nie będą mogli tańczyć do tego filmu - to nie jest ten rodzaj obrazu - wyjaśnia artystyczną koncepcję Macdonald.

Zobacz zwiastun filmu "Marley":


- Miałem jednak na tyle dużo szczęścia, że udało mi się spotkać kolekcjonerów posiadających bardzo unikalne nagrania Marleya, m.in. nieznaną wersję "No Woman No Cry" z Peterem Toshem na pianinie. Tylko dzięki wsparciu rodziny i współpracy z Universal Music mogłem je wykorzystać. Wytwórnia, do której należą prawa do muzyki Marleya, jest bowiem niezwykle ostrożna w upublicznianiu nieznanych wersji jego przebojów.

Powracającym motywem filmu są fragmenty radiowych wypowiedzi Marleya, które reżyser postanowił zaprezentować graficznie na ciemnym tle.

- Prawda jest taka, że nie dysponowaliśmy zbyt wieloma archiwalnymi materiałami, nagrań filmowych z Marleyem w roli głównej jest naprawdę niewiele. To, co istnieje, nie jest zaś zbyt dobrej jakości. Chciałem jednak, aby jego głos był obecny w filmie. Tę szansę dawały mi radiowe wywiady. Bardzo chciałem je wykorzystać. Ale w jaki sposób użyć w filmie materiałów dźwiękowych, nie dysponując obrazem? Pomyślałem więc, że spożytkuję je w formie tytułowych przerywników; można bowiem traktować te typograficzne intermezza jako zapowiedzi kolejnych rozdziałów filmu - Macdonald wyjaśnia, jak wpadł na ten zabieg.

- Z drugiej strony głos Marleya oraz to, co mówił, zawsze wydawało mi się w pewien sposób profetyczne, mają coś z quasi-religijnego przesłania. Poza tym jest ich tak niewiele, że aby wzmocnić ich znaczenie - kiedy mówi o rodzinie, lub kiedy wspomina specyfikę slumsów Trenchtown, gdzie się wychował - chciałem, aby były one odpowiednio zrozumiane. Jeśli więc widz widzi białe litery na ciemnym tle, jest zmuszony do pełnej koncentracji na słowie. Nic go wtedy nie rozprasza - mówi reżyser "Marleya".

Rodzinny interes

Warto odnotować, że Macdonald jest trzecim reżyserem, który zmierzył się z filmem biograficznym o Marleyu.

- Trzeba wspomnieć o tym, że ten film miał pierwotnie reżyserować Martin Scorsese. Przez rok się do tego zabierał, ale - zwyczajnie z braku czasu - nie nakręcił ani jednego ujęcia - wyjaśnia Macdonald. - Wtedy na fotelu reżysera zastąpił go twórca "Milczenia owiec" Jonathan Demme. Zrealizował trochę materiału, ale w końcu zrezygnował z tego projektu. Ja pojawiłem się dopiero w trzeciej kolejności. Mojej pracy towarzyszyła więc trochę aura desperacji, wiadomo było, że musimy wreszcie zrobić ten film - zaznacza twórca "Marleya".

Projekt dokumentu o Marleyu zyskał pełne wsparcie rodziny legendy reggae. W obrazie możemy posłuchać zwierzeń żony muzyka - Rity Marley, a także jego dzieci, m.in. Ziggy'ego Marleya, który poszedł w ślady ojca i został zawodowym muzykiem. Macdonald dociera jednak również do dalszej rodziny wokalisty; nie wszyscy wiedzą, że ojciec Marleya był Niemcem, Bob nigdy nie poznał swego taty.

W filmie barwne opowieści snują również przyjaciele Marleya, Macdonald zabiera nas także do miejsca urodzenia wokalisty. - Wszyscy, którzy wzięli udział w filmie, byli bardzo pomocni i chętni do współpracy. Chris Blackwell z wytwórni Island Records, Bunny Wailer - jeden z członków The Wailers, cała rodzina Boba Marleya - to było bardzo ważne, że wszyscy zgodzili się wystąpić przed kamerą - zaznacza Macdonald.

Czy rodzina muzyka nie próbowała wpłynąć na kształt filmu, starając się zatuszować niewygodne z ich punktu widzenia aspekty życia wokalisty? Chodzi głównie o słabość Marleya do płci przeciwnej oraz nadużywanie narkotyków.

- Zwróciłem się do nich, wyznając, że chcę nakręcić film o człowieku. Powiedziałem im, że chcę, aby był to intymny portret Boba Marleya. Potrzebowałem do tego ich świadectwa, aby powstało coś, co można by nazwać mówioną historią Boba Marleya, w której przeplatają się ze sobą różne głosy. Zgodzili się. Myślę, że spodobał im się ten pomysł. Wierzyli, że powstanie coś, co będzie bardzo osobiste. Musimy pamiętać, że dzieci Boba Marleya praktycznie nie znały swego ojca. Najstarsze z nich miały ledwie kilkanaście lat, kiedy umarł. Dla nich udział w tym filmie był także rodzajem rodzinnego odkrycia. Nigdy nie spotkałem się jednak z żadnymi naciskami ani presją, abym zrezygnował z przedstawienia jakiegoś aspektu jego osobowości. Jak widzimy w nagraniach, które znalazły się filmie, byli bardzo otwarci i szczerzy - powiedział Macdonald.

- - - - - - - - - - - - - - - - - -

"Marley" Kevina Macdonalda będzie można jeszcze zobaczyć na Krakowskim Festiwalu Filmowym w czwartek, 31 maja, o godz. 22 w Kinie Pod Baranami. Kilka dni później film wyświetlony zostanie w ramach wydarzenia "Marley - One Love" w sieci kin Multikino. 4 czerwca o godz. 20 odbędzie się jedyny pokaz tego filmu w dystrybucji kinowej. "Marley" trafi tego dnia do 22 kin w 16 miastach Polski. Dystrybutorem obrazu jest Best Film.

- - - - - - - - - - - - - - - - - -

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Najlepsze programy, najatrakcyjniejsze gwiazdy - arkana telewizji w jednym miejscu!

Nie przegap swoich ulubionych programów i seriali! Kliknij i sprawdź!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kevin Macdonald | "Elvis" | twórca | Krakowski Festiwal Filmowy | film | kino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy