Reklama

Małe skandale na festiwalu w Gdyni

W poniedziałkowy wieczór, 11 września, oficjalnie otwarto 31. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Mimo że pierwsze projekcje rozpoczęły się już w poniedziałek rano, to najwięcej mówiło się nie o wyświetlanych obrazach, lecz o filmach, które w ostatniej chwili zostały wycofane z programu gdyńskiej imprezy. Chodzi o "Strajk. Bohaterka z Gdańska" Volkera Schloendorffa oraz "Dublerów" Marcina Ziębińskiego. Wiele emocji wzbudziły też... plecy Anny Muchy.

Na otwierającej festiwal konferencji prasowej Mieczysław Bork - dyrektor artystyczny imprezy - wyjaśnił przyczyny nagłej nieobecności najnowszego filmu niemieckiego laureata Oscara.

"Negocjacje z producentem filmu trwały ponad 2 miesiące. Niespodziewanie dla nas kilka dni temu poinformowano nas, że film nie zostanie pokazany w Gdyni" - powiedział debiutujący na stanowisku dyrektora artystycznego festiwalu Bork.

Wspomniał on, że decyzja producenta nie miała charakteru politycznego, lecz była wynikiem sugestii prawdopodobnego polskiego dystrybutora "Strajku"; Bork zwrócił jednak uwagę, że najnowsze dzieło Schloendorffa powinno trafić na polskie ekrany jak najszybciej. "To przecież film stworzony głównie dla polskiej publiczności" - ubolewał dyrektor.

Reklama

To nie jedyna nagła nieobecność filmu, który znalazł się w programie imprezy. W ostatniej chwili z gdyńskich projekcji zrezygnował także producent filmu "Dublerzy". Tu zaważyły względy ambicjonalne - film Marcina Ziębińskiego nie został bowiem zakwalifikowany do konkursu głównego i zamiast rywalizować o Złote Lwy prezentowany miał być - obok 5 innych pozycji - w cyklu Panorama Polskiego Kina, będącym swoistym Salonem Odrzuconych.

Jakby tego było mało Maciej Karpiński, scenarzysta "Cudu purymowego", jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu zarzucił twórcom niemieckiego filmu "Alles auf Zucker" plagiat. Niemiecki obraz pokazywany będzie w cyklu inaugurującym na gdyńskiej imprezie prezentacje europejskich kinematografii. Jako że mało kto widział dotychczas obraz Daniego Levi, czekamy na jego weryfikacyjną projekcję, która odbędzie się w środę, 13 września.

Wszystkie te branżowe skandale i skandaliki bledną jednak przy tym, co zobaczyliśmy podczas uroczystego otwarcia festiwalu. Oto na scenę wkroczyła dwójka prowadzących: Maciej Orłoś i Anna Mucha, która zaprezentowała kreację odsłaniającą plecy aż do miejsca, w którym tracą one swą nazwę. Mucha za namową Macieja Orłosia z dumą prezentowała zdumionej publiczności i ucieszonym fotoreporterom tylne części swego ciała; najgorsze było jednak nie to, jak wyglądała, tylko co mówiła.

Jej zbyt błyskotliwych żartów, w których Mucha zaczepiała Grażynę Torbicką ("Niech się Państwo nie martwią, Grażyna Torbicka dojedzie na festiwal") i Grażynę Szapołowską (wspominając jej słynne estradowe faux pas sprzed kilku lat) nie chwytał nawet współkonferansjer. Kiedy Mucha wymieniając pokazywane dotychczas filmy konkursowe wspomniała o "Francuskim numerze", mówiąc "Proszę nie mylić z Francuskim numerkiem, po którym można się spodziewać o wiele więcej", na sali zaległa pełna konsternacji cisza.

Gwiazdą otwarcia została jednak Dorota Stalińska, która po ostatniej zapowiedzi konferansjerów z furią wkroczyła na scenę i piętnując "plecy oraz dowcipy" prowadzącej, wspomniała o obchodzonej w ten dzień 5. rocznicy ataku na World Trade Center.

"Kiedy jechałam tu samochodem, przez cały dzień słuchałam w radiu wspomnień o tym strasznym ataku. Pomyślałam nawet, że organizatorzy specjalnie wybrali 11 września na początek festiwalu, by w jakiś sposób odnieść się to tej tragedii. Zamiast tego oglądamy plecy i słuchamy jakichś dowcipów" - Stalińska nie kryła oburzenia, a publiczność - szczególnie po wspomnieniu pleców prowadzącej - nagrodziła ją burzą oklasków.

Jeśli chodzi o pierwsze projekcje konkursowe, to swój debiutancki obraz (a jest ich wśród 24 startujących w konkursie filmów aż 13) pokazał pomysłodawca scenariusza serialu "Rodzina zastępcza" Mariusz Gawryś. W zrealizowanej za niewielkie pieniądze "Sztuce masażu" w głównych rolach zobaczyliśmy Agnieszkę Dygant ("Tylko mnie kochaj") oraz Wojciecha Mecwaldowskiego (także wyrazista rólka w "Kto nigdy nie żył..."). Film Gawrysia, który był ukoronowaniem prowadzących przez niego warsztatów aktorskich (większość aktorów tego filmu brała w nich udział), to subtelna komedia, utrzymana w konwencji "filmu czeskiego". A więc grupka różnie radzących sobie z życiem "trzydziestolatków" w poszukiwaniu antidotum na samotność. Pomimo swej lekkości co najmniej frapujące i bezpretensjonalne.

Jak przyznawał na konferencji prasowej reżyser obrazu Mariusz Gawryś, "Sztuka masażu" powstała głównie dzięki faktowi, że nie posiada on... telefonu komórkowego. Gdy więc obdzwaniał 10 osób i informował ich o mających odbyć się następnego dnia zdjęciach, ci - gdyby im coś wypadło - nie mieli jak zawiadomić go o swej absencji.

"W rezultacie miałem zawsze wszystkich na planie" - żartował Gawryś, dodając, że fakt iż obraz powstawał praktycznie za własne pieniądze, sprzyjał twórczej i niespiesznej atmosferze produkcji.

"W rezultacie mieliśmy aż 45 dni zdjęciowych. Kto sobie może na to w Polsce pozwolić?" - reżyser "Sztuki masażu" wygłosił ironiczną pochwałę kina niezależnego.

Drugim obrazem konkursowym, który mogliśmy obejrzeć pierwszego dnia festiwalu, było "Z odzysku" Sławomira Fabickiego. Ten pokazywany na festiwalu w Cannes debiutancki obraz twórcy krótkometrażowej "Męskiej sprawy" to osadzona w realiach niewielkiego miasteczka historia Wojtka (Antoni Pawlicki) - wychowywanego przez dziadka i matkę chłopca, który tworzy uczuciowy związek z Ukrainką (w tej roli znana z "Powrotu" Nataliya Vdovina) samotnie wychowującą dziecko.

Świetny warsztatowo film Fabickiego (doskonałe zdjęcia Bogumiła Godfrejowa oraz imponująca ścieżka dźwiękowa) to realistyczne kino w tradycji obrazów braci Dardenne - opowiadające o zwyczajnych problemach zwyczajnych ludzi. I tak jak w przypadku nagrodzonego Złotą Plamą "Dziecka" - opowieści o dorastaniu do ojcostwa, tak "Z odzysku" historię dojrzewania do odpowiedzialności snuje w sposób prosty, prawie że dokumentalny.

Najważniejsze jednak w filmie Fabickiego jest to, że nie zasklepia się w naszym polskim piekiełku, że punkt wyjścia - jakim jest banalna w gruncie rzeczy opowiastka o młodym chłopaku - posłużyła reżyserowi do opowiedzenia uniwersalnej historii z uniwersalnym przesłaniem, która równie dobrze mogłaby się wydarzyć w każdym innym kraju Unii Europejskiej.

Przy okazji warto zauważyć pewną zbieżność filmu Fabickiego z twórczością innego polskiego reżysera Piotra Trzaskalskiego. Obaj skorzystali z aktorów występujących w rosyjskim "Powrocie" (Trzaskalski w "Mistrzu" zaangażował Konstantina Ławronienkę), obaj dali też w swych filmach ważne role Jackowi Braciakowi. Obok obsadowych podobieństw czuć w ich filmach także podobną żarliwość: u Trzaskalskiego dryfuje ona w kierunku mistycyzmu, Fabicki poprzestaje na sugestywnym i mocnym realizmie, który jednak odrywa się od banału opowiadanej historii.

Drugi dzień festiwalu przyniesie kolejne pokazy konkursowe, wśród których najciekawiej zapowiada się dostrzeżony na festiwalu w Wenecji "Summer Love" Piotra Uklańskiego - artystyczny western (antywestern? parawestern?) z udziałem Vala Kilmera. Z atrakcji pozakonkursowych zaprezentowany zostanie wyróżniony wieloma nagrodami szwedzki film "Podróż Niny" z główną rolą Agnieszki Grochowskiej.

Tomasz Bielenia, Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: 11 września | muchy | obraz | film | Gdynia | festiwal
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy