Lekcja anatomii prezesa Bromskiego
W pierwszy dzień Festiwalu Filmowego w Gdyni 2015 pokazano pięć spośród osiemnastu produkcji, walczących w tym roku o Złotego Lwa. Jedyną, która nie miała dotąd kinowej premiery, była "Anatomia zła" Jacka Bromskiego.
Biorąc pod uwagę powyższe, a także fakt, że na uroczystej gali otwarcia tegorocznej imprezy nie zaprezentowano żadnego z konkursowych dzieł, można uznać, że nowy obraz prezesa Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej był niejako filmem otwarcia gdyńskiego festiwalu. W takim razie życzę organizatorom, aby nie stał się jego wizytówką.
- "Anatomia zła" to film zrodzony z chęci zareagowania na to, co się dookoła dzieje - mówił o powodach realizacji tej produkcji Jacek Bromski. - Zło rozpanoszyło się, a dobro stało się czymś godnym pogardy i wyśmiewania. Powinniśmy zaprotestować.
Intencje szczytne. Nie zaprzeczam. Ale nie bardzo rozumiem, co ma wspólnego realizacja średniej jakości filmu sensacyjnego z moralistycznymi wywodami na temat roli dobra i zła we współczesnym świecie. To tak jakby Gaspar Noe po nakręceniu "Love" przekonywał, że zależało mu przede wszystkim na ostrzeżeniu małolatów przed niebezpieczeństwami, z jakimi wiąże się uprawianie seksu.
Powracając jednak do metodologii Bromskiego, tym złym i do złego namawiającym jest w jego filmie płatny zabójca o pseudonimie "Lulek" (Krzysztof Stroiński), właśnie zwolniony warunkowo z więzienia. Mężczyzna dostaje propozycję nie do odrzucenia od prokuratora (Piotr Głowacki), który doprowadził do jego aresztowania. "Lulek" ma zabić komendanta Centralnego Biura Śledczego - "grubego psa", jak tu o nim mówią. Sęk w tym, że zabójca wyszedł z wprawy, przez lata za kratkami pogorszył się jego stan zdrowia.
Angażuje więc do pomocy Staszka (Marcin Kowalczyk), wydalonego z armii snajpera, z którego uczyniono kozła ofiarnego nieudanej misji. Oczywiście nie ujawnia mu szczegółów "kontraktu", umiejętnie zwodzi, obiecując za wykonanie misji m.in. możliwość powrotu do wojska. Staszek, choć wyjątkowo mało rozgarnięty, w końcu nabiera jednak podejrzeń, co do prawdziwych zamiarów "Lulka". Czy zrealizuje zadanie, które ma mu zapewnić nowe życie?
Bromski przekonuje, że fabuła jego filmu, choć oryginalna, odwołuje się do wydarzeń, które miały miejsce w rzeczywistości. Przypomina o tym zresztą informacja, jaka pojawia się wraz z napisami początkowymi. Reżyser ma na myśli w szczególności zabójstwo generała Marka Papały, a także incydent z polskimi żołnierzami w afgańskim Nangar Khel. Oczywiście daje się ten stan rzeczy odczuć, oglądając "Anatomię zła" (swoją drogą, to chyba najbardziej patetyczny tytuł tegorocznego konkursu), sęk w tym, że większą uwagę przykuwa pełna nieścisłości i fabularnych mielizn fabuła produkcji.
Bromski, również scenarzysta "Anatomii zła", zupełnie nie bierze pod uwagę jakiegokolwiek prawdopodobieństwa zaprezentowanych zdarzeń, traktując swoje postaci niczym marionetki, kierowane poczynaniami demiurga, którym jest nie kto inny, lecz on sam. Już jego poprzedni nieudany film - "Uwikłanie", adaptacja bestsellerowej powieści Zygmunta Miłoszewskiego, miał w mniemaniu twórcy nieść jakąś głębszą prawdę o świecie pod kryminalno-sensacyjnym płaszczykiem. Reżyser ponownie podąża tą drogą (tego typu "żartów" nawiązujących przede wszystkim do polskiej sceny politycznej jest w "Anatomii zła" więcej) i efekt znów jest mizerny - o czym najlepiej świadczą wybuchy śmiechu w raczej nieprzystających do tego momentach filmu.
Oczywiście nikt nie brał nawet pod uwagę (ciekawe, czy ktoś się wyłamał w komitecie selekcyjnym?), że "Anatomia zła" nie znajdzie się w konkursie głównym gdyńskiego festiwalu, ale może przy okazji realizacji następnego filmu pan prezes powinien zastanowić się, czy nie lepiej zrezygnować ze zgłaszania go do wyścigu o Złote Lwy, tak jak to robi m.in. Andrzej Wajda. Choć jednocześnie wcale się nie zdziwię, jak Bromski wyjedzie z Gdyni ze statuetką dla najlepszego reżysera - będzie to równie kuriozalne jak docenienie w zeszłym roku Władyslawa Pasikowskiego za "Jacka Stronga".
W poniedziałek zaprezentowano również kilka filmów z konkursu Inne Spojrzenie - w jego ramach sześć produkcji walczy o nagrodę Złotego Pazura w wysokości 30 tysięcy złotych, przyznawanej przez oddzielne jury dla filmu poszukującego i wyznaczającego nowe ścieżki kina polskiego.
"Śpiewający obrusik", pod którym jako reżyser podpisuje się sam Mariusz Grzegorzek ("Rozmowa z człowiekiem z szafy", "Królowa aniołów"), jest pierwszym w historii szkolnictwa artystycznego pełnometrażowym filmem fabularnym, będącym dyplomem studentów czwartego roku Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi.
Film składa się z czterech niezależnych nowel: "Kazan" - to opowieść o inicjacji, której fabułę stanowią zmagania młodego chłopaka, właściciela tytułowego psa, z otoczeniem; "Narkolovestory" jest zrealizowaną w formie reportażu historią o parze ćpunów, dla których mocniejsza od uzależnienia jest jedynie siła ich miłości; najbardziej moim zdaniem udane "Naleśniki (z cukrem)" to z kolei nowela prezentująca trudy bycia rodzicami pod presją rzeczywistości; a tytułowy "Śpiewający obrusik" stanowi poetycką adaptację baśni o sile poświęcenia dla uczucia.
Dodatkowo te cztery nowele spięte są fragmentami dokumentalnymi z castingu - dzięki czemu można się zapoznać z metodami pracy Mariusza Grzegorzka, a całość wieńczy spektakularny taniec inspirowany kinem bollywoodzkim. Te wszystkie elementy nie łączą się jednak w spójny film, przez co "Śpiewający obrusik" pozostaje jedynie zabawą w kino. Czasem bardziej, czasem mniej udaną.
Zdecydowanie bardziej filmowy jest dramat "W spirali" Konrada Aksinowicza. To kolejna (po "Trzecim" Jana Hryniaka) wariacja na temat "Noża w wodzie" Romana Polańskiego. Główni bohaterowie filmu to para trzydziestoparolatków, aktor i producentka filmowa (zabiegów autotematycznych jest tu więcej), żyjąca w toksycznym związku. Krzysztof (nowy "Pitbull" Piotr Stramowski) i Agnieszka (dotąd raczej serialowa Katarzyna Warnke) postanawiają spędzić kilka dni za miastem. W czasie podróży wybucha między nimi awantura. By zniwelować napięcie, Krzysztof decyduje się zabrać autostopowicza, Tamira (Tamir Halperin). Tamir dzieli się z parą historią swojego życia, opowiada jak znalazł się w Polsce i został szamanem. Obiecuje odsłonić przed Agnieszką i Krzysztofem prawdę za pomocą ayahuaski - rytualnego napoju halucynogennego stosowanego przez południowoamerykańskich Indian, co ma doprowadzić do uratowania ich związku.
"W spirali" nie jest pozbawione wad, ale mogą podobać się zastosowane przez Aksinowicza zabiegi formalne. Przede wszystkim urozmaicenie narracji futurospekcjami czy też ciekawy sposób budowania kadru, wydobywający tytułową spiralę z otaczającej bohaterów rzeczywistości. I choć mało udane zakończenie, a także sposób prowadzenia wątków pobocznych pozostawiają sporo do życzenia, to historia zaprezentowana przez reżysera była jedyną dzisiejszego dnia, w której los bohaterów przynajmniej odrobinę mnie obchodził.
Krystian Zając, Gdynia