Reklama

Gdynia: Bluźnierstwo Kuby Czekaja

O tym, jak dużym szokiem mógł być dla widowni Teatru Muzycznego otwierający tegoroczną edycję Festiwalu Filmowego w Gdyni pokaz filmu Kuby Czekaja "Królewicz Olch", najlepiej świadczy dość skromny aplauz po zakończeniu uroczystej projekcji. Oklaski po pokazie sprawiały wrażenie czysto kurtuazyjnych; wydawać się mogło, że konfuzja wzięła górę nad zachwytem.

O tym, jak dużym szokiem mógł być dla widowni Teatru Muzycznego otwierający tegoroczną edycję Festiwalu Filmowego w Gdyni pokaz filmu Kuby Czekaja "Królewicz Olch", najlepiej świadczy dość skromny aplauz po zakończeniu uroczystej projekcji. Oklaski po pokazie sprawiały wrażenie czysto kurtuazyjnych; wydawać się mogło, że konfuzja wzięła górę nad zachwytem.
Kadr z filmu Kuby Czekaja "Królewicz Olch" /materiały prasowe

Zanim jednak widownia Teatru Muzycznego zobaczyła film "Królewicz Olch", w krótkiej, nieco emocjonalnej, ale rzeczowej introdukcji dyrektor artystyczny imprezy Michał Oleszczyk zwrócił uwagę na wysoki poziom tegorocznego konkursu. Wtórowała mu była szefowa Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Agnieszka Odorowicz - wywołana na scenę po przyznawane po raz pierwszy wyróżnienie - Złoty Karnet Festiwalu Filmowego w Gdyni.

Gala nie obyła się bez wpadek. Najpierw przedwcześnie zaprezentowano na ekranie grafikę zdradzającą sekretną nominację, potem prowadząca uroczyste powitanie Agnieszka Szydłowska zapomniała zaprosić na scenę prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka, by oficjalnie otworzył 41. edycję festiwalu (w porę interweniował jednak Michał Oleszczyk). Ostatnie koty za płoty, najważniejszy tego wieczoru był jednak  "Królewicz Olch".

Reklama

Ci, którzy widzieli poprzedni film reżysera - "Baby Bump" - domyślą się, że koncepcja kina Kuby Czekaja odbiega od atmosfery bankietowej celebry. To kino wywołujące skrajne emocje, raczej nieprzeznaczone dla dygnitarzy w garniturach, chcących lub zmuszonych do pokazania się w towarzystwie środowiska filmowego (na Sali Teatru Muzycznego obecny był prezes TVP Jacek Kurski - zwyczajowe brawa, brak gwizdów).

"Królewicz Olch" wydaje się naturalną kontynuacją "Baby Bump" - mimo że głównego bohatera gra inny aktor (debiutant Stanisław Cywka), postać ta wydaje się doroślejszą wersją protagonisty "Baby Bump". O ciągłości obydwu filmów Czekaja świadczy też obsada pozostałych głównych ról - Agnieszka Podsiadlik i Sebastian Łach powtarzają w pewnym sensie kreacje z debiutu Czekaja.

Historia, którą tym razem raczy nas ambitny reżyser, to rodzaj współczesnej wariacji na temat ballady Goethego. Główny bohater to wybitnie uzdolniony, ale zbuntowany nastolatek (sugestywny Cywka), którego - tak jak w "Baby Bump" - łączy toksyczna relacja z nadopiekuńczą matką (Podsiadlik). Interesujący się fizyką chłopiec pracuje nad teorią światów równoległych, śmiertelną naukową łamigłówkę rozwiązuje jednak dzięki pojawieniu się w ich życiu mężczyzny-ojca (Łach), no i oczywiście powtarzanego tu w formie obsesyjnego muzycznego refrenu wiersza Goethego.

Fraza "To mgła, mój synku, albo sen" (wers Goethego w tłumaczeniu Wisławy Szymborskiej) mogłaby stanowić artystyczne credo Czekaja. Cały jego film zawieszony jest właśnie między światami, w onirycznym bezczasie, na granicy marzenia i sennego koszmaru. Dlatego o wiele ważniejsza od samej historii - wybitnie pretekstowej - jest aura tego filmu. Nastrój ten osiąga zaś Czekaj dzięki pomocy efektownych zdjęć Adama Palenty, skojarzeniowego montażu Daniela Gąsiorowskiego, wreszcie - dominującej nad historią muzyki Bartka Gliniaka (i świetnemu wyborowi muzycznych archiwaliów).

Powstało dzieło kompletne, osobne, skandalizujące; charakteryzujące się - podobnie jak niektóre filmy Łukasza Barczyka - własną gramatyką filmowego języka. Oto mamy przed sobą film, o którym możemy powiedzieć, że nie przypomina niczego, co do tej pory widzieliśmy (może poza "Baby Bump"); film, który jest równocześnie bluźnierstwem i wyznaniem wiary; film, który jest zarówno naukowym równaniem, jak i punkowym manifestem. Film - to chyba najważniejsze - który redefiniuje nasze postrzeganie kina.

Ballada Goethego jest tu prezentowana w oryginale, po niemiecku. Ale równie ważny dla Czekaja jest język angielski. O ile niemiecki jest dla reżysera językiem poezji, tak angielski kojarzony jest głównie ze światem mediów i biznesu.

Również po niemiecku często mówią bohaterowie nowego filmu Michała Rosy "Szczęście świata". W tej przesyconej realizmem magicznym zmysłowej historii mieszkańców pewnej śląskiej kamienicy (ukłony w stronę Jean-Pierre’a Jeuneta) centralną rolę odgrywa tytułowa Róża. Na wzór studenckich anegdot o profesorach nakazujących kandydatom do szkoły aktorskiej zagranie np. drzewa, Michał Rosa mógł Karolinie Gruszce dać tylko jedną uwagę: zagraj seksapil!

Gruszka nie robi na ekranie nic poza ucieleśnianiem męskich marzeń (musi jeszcze mówić po niemiecku i w jidysz). Jako samotna, nudząca się Żydówka - akcja filmu Rosy rozgrywa się w trakcie II wojny światowej "niedaleko Chorzowa" - jest uosobieniem zmysłowości. Już pierwsze ujęcie z jej udziałem nie pozostawia wątpliwości: operator Marcin Koszałka nie żałuje miękkiego światła, by pokazać w pełnej krasie nagą aktorkę. Przez resztę filmu rudowłosa Gruszka jest powabem, zapachem, kolorem, chaosem - wystarcza, by omamić całą męską populację kamienicy (a tu - jak w filmach Wesa Andersona - mamy osobliwą galerię postaci granych pierwszorzędnie przez:  Przemysława Bluszcza, Krzysztofa Stroińskiego, czy po raz pierwszy obserwowanego w dużej kinowej roli Dariusza Chojnackiego).

Aktorskie wyróżnienie należy się tu jednak najbardziej debiutantowi Mateuszowi Lickindorfowi - z wielkim wyczuciem grającego niemieckiego chłopca - oczywiście, jak reszta mężczyzn, pozostającego pod urokiem seksownej Róży. Gdyby w tym roku nie było tylu aktorskich objawień - nie zapominajmy, że to festiwal nie tylko reżyserskich, ale też aktorskich debiutów - już teraz wręczałbym Lickindorfowi nagrodę za najlepszy pierwszy występ na ekranie (wystarczy porównać, ile jego bohater traci, gdy dorasta, a na ekranie wciela się już w niego inny aktor).

Film Rosy rozpłatany jest jednak zbyt wyraźnie między ekstazą frywolnej zmysłowości a nielicującą z nią tematyką wojennej opresji (i poruszaną w tym kontekście kwestią żydowską). Reżyser nieświadomie traci też na swym niewinnym zachwycie kobiecym powabem; mężczyźni w jego filmie okazują się w efekcie lekkimi wariatami, odurzonymi, podobnie jak zachłyśnięty nią Rosa, archetypicznym seksapilem Róży.

Kontynuując wątek germanofilii w najnowszym polskim kinie - warto odnotować, że bohaterka kolejnego konkursowego filmu "Sługi boże" - jest niemiecką policjantką (Julia Kijowska), część dialogów zmuszona jest więc na ekranie przeprowadzić w języku naszych zachodnich sąsiadów; zaś w nowym filmie Piotra Dumały "Ederly" (który nie wiedzieć czemu pokazywany jest w Gdyni nie w Konkursie Głównym, tylko sekcji Inne Spojrzenie) pojawia się wykonywany w oryginale przez Piotra Bajora niemiecki szlagier.

"Ederly" jest, poza "Królewiczem Olchem", największym zaskoczeniem pierwszego dnia festiwalu. Historia, jaką opowiada nam ceniony twórca filmów animowanych, jest dość banalna (i zgrana do reszty). Otóż na zabitą dechami wieść przyjeżdża mężczyzna (Mariusz Bonaszewski). Przedstawia się jako konserwator zabytków, który umówiony jest z miejscowym księdzem na renowację kościoła. Przypadkowo trafia jednak na nocleg do miejscowej rodziny, która - ku jego zdumieniu - rozpoznaje w nim zaginionego 20 lat temu brata/syna. Mężczyzna  - przedstawia się jako Słow - początkowo protestuje, potem jednak zaczyna odgrywać rolę odnalezionego członka rodziny.

W tej przesyconej surrealistycznym poczuciem humoru antropologicznej opowieści wspiera Bonaszewskiego plejada wyśmienitych aktorów z Gabrielą Muskałą, Aleksandrą Popławską, Piotrem Skibą, Heleną Norowicz i Aleksandrą Górską na czele (pyszny epizodzik gra też debiutant, wybitny krytyk i historyk filmu Jerzy Płażewski).

Show kradnie jednak Janusz Chabior w towarzystwie Andrzeja Szeremety - tandem żandarmów w ich wykonaniu przywołuje na myśl kultową już parę detektywów z serialu Brunona Dumonta "Mały Quinquin"; film Dumały jest zaś brawurowym połączeniem bogatej tradycji "kina obcego" spod znaku "Salta" Tadeusza Konwickiego, udawanego kryminału (Słow zostaje oskarżony o morderstwo "brata") i wyrafinowanej, intertekstualnej zabawy z widzem. Efekt? O polskim kinie chce się myśleć jeszcze długo po napisach końcowych.

Tomasz Bielenia, Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Festiwal Filmowy w Gdyni
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy