Po kilku latach milczenia, które upłynęły od "Cyngi", Leszek Wosiewicz nakręcił film jakże odmienny od wszystkich poprzednich analizujących wielkie dramaty jednostki uwikłanej w walkę z unicestwiającym totalitaryzmem - czy to faszystowskim, czy stalinowskim. W "Kronikach domowych" - bardzo osobistej podróży do galicyjskiego miasteczka i własnego dzieciństwa - historia i polska rzeczywistość lat pięćdziesiątych są również obecne, ale jedynie jako tło pomagające tworzyć filmowe postaci. Bez tego realizmu czasu nie pojawiliby się zapewne w "Kronikach" ani kontroler z województwa w rewelacyjnej kreacji Lecha Charewicza, ani propagandzista Różyłło wyświetlający "Podhale w ogniu" z własnym, propagandowym komentarzem. Większość tych osób drugiego planu pojawia się i znika wywołana, a właściwie wyczarowana, mechanizmami pamięci ożywiającymi wydarzenia minionego czasu, historie i anegdoty zaczynające się gdzieś w środku, nagle porzucone przez dziecięcego narratora, który postrzega inny, bardziej interesujący wątek w życiu swego najbliższego otoczenia.
"Kroniki domowe" przepojone są nostalgią i tak sfotografowane przez Pawła Edelmana, że układają się w ciąg obrazów jak gdyby z pogranicza jawy i snów.
Pięć opowieści, niczym pięć stroniczek dziecięcych zapisków odnalezionych po latach na strychu, stanowi zawartość tej lirycznej komedii, w której dominującym uczuciem jest nostalgia za czasem pozostawionym za rzeką. Dlatego - i być może jest to właściwa perspektywa narratora - nikogo ani niczego w "Kronikach domowych" się nie ocenia, nie wartościuje. Nie ma ludzi złych, nawet niedowiarek Różyłło, propagandowe ramię aparatu partyjnego i ZMP, jest w swych zabiegach o miłość Amelki pokazany jako nieszczęśliwy zagubiony w chaosie czasów romantyk, którego matka Ola chciałaby po prostu odesłać do szkoły. I tak kończy swą buńczuczną, rozpustną karierę władcy dziecięcych dusz leżeniem krzyżem w miejscowym kościele, być może do końca życia, jak wyobraża to sobie Olo.
"Kroniki domowe" są w polskiej produkcji ostatnich sezonów przykładem kina spontanicznego i choć inspirowanego najbardziej osobistymi przeżyciami scenarzysty i reżysera w jednej osobie, nie pozbawionego moralnej i egzystencjalnej refleksji wyłaniającej się z barwnie i mozaikowo uchwyconego świata. Jak powiada reżyser uchwyconego w indywidualnym, dziecięcym akcie jego tworzenia. Fakty sąsiadują tu ze zmyśleniami, jedne postacie jawią się jako święte, inne podszyte niegroźnym demonizmem. Ale w epicentrum tego świata pozostają rodzice, ich dramat obcości, zdrady, odejścia i cudownego powrotu nawróconego ojca, który staje się jakimś baśniowym happy endem.