Nie da się ukryć, że to bez wątpienia jeden z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku. Nie dość, że zrealizowany przez ekipę, która ma na swoim koncie kilka Oscarów i innych wielkich nagród filmowych, to jeszcze nagrodzony w tym roku na najbardziej prestiżowym festiwalu filmowym świata - w Cannes - za najlepszą reżyserię! Lato 1949 roku.
Ed Crane (Billy Bob Thornton – "Zmęczenie materiału", "Droga przez piekło") jest fryzjerem żyjącym razem z żoną Doris (Frances MacDormand – "U progu sławy", "Śmiertelnie proste") w małym miasteczku w Kalifornii. Ich egzystencja upływa pod znakiem szarzyzny i rozczarowania, a poza marzeniami o lepszej przyszłości tak naprawdę łączy już ich niewiele. Dlatego, kiedy pojawia się możliwość zmiany tego fatalnego stanu rzeczy (Doris i Ed wchodzą w posiadanie ważnych informacji i zaczynają bawić się w szantażystów), oboje nie wahają się długo. Niestety, cena jaką przyjdzie im za to zapłacić może się okazać zaskakująco wysoka...
"The Man Who Wasn’t There" to najnowsze dzieło braci Joela i Ethana Coenów, jednych z największych twórców światowego kina. Wianuszek nagród, jakie mają oni na swoim koncie może zrobić wrażenie: Złota Palma w Cannes dla najlepszego filmu za "Barton Fink", Oscar za najlepszy scenariusz za "Fargo", nagroda za reżyserię w Cannes za "The Man Who Wasn’t There" – wymieniać można by jeszcze długo. Co prawda, Coenowie ostatnio kręcili raczej "lżejsze" czysto komediowe filmy ("Big Lebowski" i "Bracie , gdzie jesteś"), ale "The Man Who Wasn’t There" to ich powrót do bardziej mrocznego i poważnego repertuaru.
Jak zawsze, w przypadku filmu braci Coen stawka aktorska pojawiająca się na ekranie budzi szacunek. W głównych rolach zobaczymy dwójkę "oscarowców" Billy Boba Thorntona (nagrodzonego przez Akademię za najlepszy scenariusz do "Sling Blade") i Frances MacDormand (nagrodzoną za najlepszą główną rolę żeńską w "Fargo"). Ten fenomenalny duet uzupełnia popularny ostatnio: James Gandolfini ("Prawdziwy romans", "8 mm"), który po gigantycznym, światowym sukcesie
serialu "Rodzina Soprano", stał się jednym z najchętniej zatrudnianych aktorów za oceanem. Zważywszy na to, że z powodu kręcenia kolejnych odcinków Gandolfini ma bardzo mało wolnego czasu i zaangażowanie go graniczy z cudem, widać chyba, jak duże wrażenie musiała zrobić na nim historia opowiedziana w scenariuszu. Natomiast on sam nie ukrywa, że ogromnym wpływ na jego decyzję mieli również Coenowie, których twórczość zna i podziwia od dawna. Pytany pół żartem, pół serio przez jednego z dziennikarzy, czy nie czuł się trochę dziwnie na planie – przecież otaczali go praktycznie sami laureaci Oscara, a on nie ma nawet nominacji, odpowiedział: "Co mogę powiedzieć, praca w tak dobrym towarzystwie to była po prostu czysta przyjemność. A że sam nie mam jeszcze na swoim koncie Oscara? Moi drodzy, wierzcie mi lub nie, ale ja jestem pewien, że to kwestia czasu. Wujek Oscar w końcu zapuka również i do moich drzwi, a już będę na niego czekał" – odpowiedział gwiazdor zaśmiewając się do łez.