Reklama

Tam żyje się wspaniale

Raymond De Felitta to niezależny reżyser filmowy, scenarzysta i muzyk, wielokrotnie nagradzany na festiwalach w Cannes, Sundance czy Toronto. Na niedawno zakończonym festiwalu Tribeca, jego film "City Island" otrzymał nagrodę publiczności. Do ciepłej komedii o dysfunkcyjnej rodzinie, na czele której stoi sam Andy Garcia, muzykę skomponował polski laureat Oscara, Jan A.P. Kaczmarek. Z twórcą rozmawia Martyna Olszowska.

Czy kiedykolwiek mieszkałeś na City Island?

Mieszkałem na City Island przez trzy tygodnie, kiedy realizowaliśmy tam film. Wynająłem tam dom, po drugiej stronie ulicy, na której pracowaliśmy, bo uznałem, że fajnie będzie przychodzić i wracać z planu piechotą - i rzeczywiście tak było. W istocie był to spory luksus, reszta osób musiała wsiadać do samochodów i jechać do domów, a ja po prostu szedłem tam spacerem. To było wspaniałe. Ale nigdy nie mieszkałem tam wcześniej.

W filmie doskonale oddałeś klimat City Island, pewnej zamkniętej społeczności. Czy zatem w ciągu tych trzech tygodni było możliwe, by poczuć tę atmosferę?

Reklama

Spędziłem tam trochę czasu przed przystąpieniem do realizacji filmu. Poznawałem ludzi, rozmawiałem o ich życiu. Zdecydowanie da się odczuć, że to społeczność, w której niczego nie da się ukryć. Wszyscy znają siebie nawzajem, swoje historie, swoje rodziny. Ma to swoje dobre i złe strony, ale są to naprawdę czarujący i bardzo ciepli ludzie, którzy okazali nam swoje zaufanie. Bardzo ważne było dla nas, aby nie stracić tego zaufania podczas pracy nad filmem, więc nigdy nie wjeżdżaliśmy naszymi ciężarówkami na ich trawniki, ani nie niszczyliśmy ich posesji jako wielka ekipa filmowa? Cały czas okazywaliśmy im szacunek. To miejsce, w którym żyje się wspaniale.

Czy ludzie mieszkający na City Island współpracowali z ekipą, a może pojawili się w filmie?

Tak, niektórzy z nich pojawiają się w filmie jako statyści. Ci ludzie naprawdę cieszyli się z naszej obecności, co było wspaniałe, bo chcieliśmy, żeby tak właśnie było. Nie chcieliśmy, żeby odczuwali do nas antypatię dlatego, że najechaliśmy ich wyspę. Za każdym razem, kiedy kręciliśmy ujęcia w nocy, mieszkańcy organizowali małe przyjęcia koktajlowe na świeżym powietrzu tylko po to, żeby oglądać nas przy pracy. Zapraszali do siebie swoich przyjaciół i tak dalej.

Jesteś również autorem scenariusza do "City Island". Jak narodził się pomysł na tę historię?

Jeżeli osadzasz jakąś historię w kontekście rodziny, zawsze masz do czynienia z bardzo silną dramaturgią. Nawet jeśli nie chcesz przedstawić jej jako dramat, ale jako komedię, tworzysz sytuację, którą każdy jest w stanie zrozumieć, ponieważ rodzina jest czymś uniwersalnym. Każdego dnia rodziny zmagają się z tymi samymi problemami. To nie może się znudzić. Chciałem więc napisać historię mężczyzny, który ma rodzinę, i wprowadza do niej swoje dziecko z innego życia, nie mówiąc nikomu, kim ono jest. Jako pisarz, scenarzysta, zawsze poszukujesz napięcia. To napięcie utrzymuje twoje zainteresowanie. I to jest zawsze prawdziwy klucz, to, co czyni daną rzecz interesującą. Pomyślałem - to świetna sytuacja, mogę zrobić z niej scenariusz, nawet nie angażując się w nią za bardzo - i tak będzie interesująca.

Dlaczego zatem postanowiłeś umiejscowić historię tej rodziny akurat na City Island?

Kiedy odkryłem to miejsce, zdałem sobie sprawę, że nikt tak naprawdę nigdy nie nakręcił o nim filmu. Powstawały tam zdjęcia do różnych obrazów, ale nigdy akcja żadnego filmu nie została osadzona na City Island. Zawsze udawano, że to jakaś inna część Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Uznałem, że to bardzo piękne, fotogeniczne miejsce, a także, że to dobra okazja, bo nikt go nigdy wcześniej nie wykorzystał. W pewien sposób zawłaszczyłem je i uczyniłem swoim.

Czy od samego początku wiedziałeś, że głową rodziny zostanie Andy Garcia?

Nie, i żałuję, że tak nie było. Nie byłem pewien i ani przez moment nie myślałem o aktorze, kiedy pisałem scenariusz. Kiedy wreszcie spotkałem się z Andym i okazało się, że spodobał mu się scenariusz, wiedziałem, że będzie on najlepszym Vince'em, jakiego mógłbym znaleźć. Miał po prostu w sobie takie ciepło i człowieczeństwo. Dostrzegłem w nim również - i mam nadzieję, że zobaczą to również widzowie , oglądając film - że jest on bardzo zabawny. To coś, czego ludzie o nim nie wiedzą. Zawsze grywał role gangsterów albo gliniarzy, bardzo poważnych i mrocznych - w porządku, może nimi być. Ale jako człowiek ma on bardzo ciekawe, bardzo ciepłe i zabawne poczucie humoru. I wydaje mi się, że on naprawdę lubi takie role i możliwość zaprezentowania się z tej właśnie strony.

Właściwie ty i Andy Garcia wyśmiewacie ten stereotyp gangstera w fantastycznej scenie castingu. Zastanawiam się, czy to był tylko Twój pomysł, a może Andy Garcia dodał coś od siebie?

O tak, dodał od siebie bardzo dużo. Uwielbiam, kiedy aktorzy to robią, zawsze zachęcam ich do pomysłowości i improwizacji. Właściwie najlepszą rzeczą, jaką dodał Andy, było wcielenie się w Marlona Brando. Andy potrafi to robić i kocha Marlona Brando. To jego bohater. To on to zasugerował - w moim scenariuszu nie było nic na temat kolekcjonowania taśm z Brando i czytania książki o Brando. Potem prezentuje tę jego okropną imitację? Wszystko to było pomysłem Andy'ego.

Oczywiście Andy Garcia jest największa gwiazdą w tym filmie, ale poza nim jest też sporo świetnych aktorów drugoplanowych. Chciałam się zapytać, jak znalazłeś odtwórcę młodszego syna Garcii, bo uważam, że zagrał doskonale.

Tak, on nazywa się Ezra Miller. To niesamowity młody aktor. Mieliśmy po prostu wielkie szczęście. Przyszedł na casting do roli i był taki zabawny podczas czytania kwestii, że jak tylko wyszedł z sali, zdałem sobie sprawę, że nie będę musiał w ogóle się przy nim wysilać - po prostu on będzie wspaniały. Odwróciłem się więc do dyrektora castingu i powiedziałem: zatrudnij go. To jest ten człowiek. On potrafi świetnie improwizować. Przychodzą mu do głowy zachwycające pomysły. B Edzie z niego wielki aktor, jestem o tym przekonany.

Jesteśmy w Polsce, więc muszę zapytać o muzykę i Jana Kaczmarka. Jak to się stało, że to właśnie on napisał muzykę do twojego filmu?

Jednym z naszych producentów jest Greg Hajdarowicz . Greg, kiedy kończyliśmy wstępny montaż, zapytał mnie, czy myślałem już o kompozytorach. Mieliśmy pewne pomysły, a on powiedział "Moim przyjacielem jest polski kompozytor. Pomyślałem - w porządku. W Kalifornii jest teraz mnóstwo kompozytorów. Wtedy on powiedział, że chodzi o Jana Kaczmarka. Wtedy pomyślałem: O, to nie jest jakiś tam polski kompozytor, to jeden z największych kompozytorów w całej branży. Odpowiedziałem: Nie sądzę, że uda nam się namówić go do współpracy, Greg. To nie jest wystarczająco duży projekt. Greg odpowiedział: Nie, nie, chcę mu pokazać film, bo jeśli mu się spodoba, nie będzie to miało dla niego znaczenia. On po prostu lubi pracować przy projektach, które mu się podobają. Byłem zdumiony, nie mogłem całkiem w to uwierzyć, że on zna Jana. Rzeczywiście pokazał mu film i Janowi bardzo się on spodobał. Powiedział, że chciałby się ze mną spotkać. Był to więc niesamowity splot pomyślnych okoliczności.

To było spore zaskoczenie, bo Kaczmarka znamy raczej z dużych, poważnych produkcji, a nie komedii. To jest chyba jego pierwsza komedia, do której napisał muzykę. Jak zatem wyglądała wasza współpraca w czasie produkcji filmu?

Było wspaniale. Zaczęliśmy pracować razem, kiedy rozpoczął się montaż, więc nie był on obecny przy produkcji, dopóki obraz nie był ukończony. To po prostu wspaniały, fantastyczny we współpracy artysta. Słuchał tego, co mówiłem o swoich pomysłach i oczekiwaniach, był bardzo cierpliwy, a potem wprowadzał w życie także swoje pomysły, co w dużym stopniu zmieniło nastrój filmu i było wspaniałe. To tak, jak praca z aktorami. Trzeba dać im wolność, i kompozytorowi trzeba dać tę samą wolność - zwłaszcza, jeśli jest to ktoś o talencie takiego formatu. Tak naprawdę nie możesz mu powiedzieć, co ma napisać. Podsumowując, wspaniale się z nim pracowało.

Przed projekcją wspomniałeś, że producenci filmu pochodzą z różnych krajów. Czy to wpłynęło jakoś na film, ta mieszanka różnych kultur?

Na szczęście nie. Wszyscy ci producenci, producenci wykonawczy, byli naprawdę tylko i wyłącznie pomocni. Dali mi pieniądze, dali mi swoje zaufanie. Odwiedzali nas na planie, ale nie na tej zasadzie, że zasiadali zrelaksowani przed ekranem i przyglądali się temu, co robię. Nie, nie miało miejsca nic z tych rzeczy. Byli moimi pomocnymi aniołami.

Jakie są twoje plany na przyszłość?

Próbuję zrobić naraz jakieś dwadzieścia filmów. Powinienem się skoncentrować na jednym. Jeden z nich to komedia o niespełnionym reżyserze filmowym, który dostaje pracę jako kamerzysta na ślubie, w efekcie czego zamienia cały ślub w swój film. To projekt, który chciałbym zrealizować jako kolejny. Ale pracuję nad wieloma różnymi rzeczami.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Raymond De Felitta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy