Reklama

Shia LaBeouf, Park Chan-wook, koszmar korporacji i cierpienie w Cannes

Cechą rozpoznawczą filmów prezentowanych w ramach 69. edycji festiwalu w Cannes jest ich długość. W tym roku standardem są obrazy trwające od dwóch do trzech godzin. Czyli długo za długo.

Cechą rozpoznawczą filmów prezentowanych w ramach 69. edycji festiwalu w Cannes jest ich długość. W tym roku standardem są obrazy trwające od dwóch do trzech godzin. Czyli długo za długo.
Kadr z filmu "Mademoiselle" ("Służąca") /materiały prasowe

Bo w Cannes na nic przecież nie ma czasu. Obiad? Bez żartów. Co najwyżej kanapka przegryziona w biegu między jednym a drugim pokazem. Kawa? Przy odrobinie dobrej woli znoszącego wysokie temperatury przełyku, wypite duszkiem espresso. Sen? Mniej więcej połowa zalecanego przez specjalistów zapotrzebowania. Poza tym bieg i stanie w kolejkach. Oto rzeczywistość najważniejszego światowego festiwalu.

Być może właśnie przeciwko tak zorganizowanemu tutaj porządkowi wystąpili twórcy konkursowych filmów, którzy za nic w świecie nie chcą wyłączyć kamery. A może po prostu nie wiedzą, kiedy to zrobić i bezskutecznie próbują dopowiedzieć ciągi dalsze, by w ten sposób podratować tonące dzieła? Obie opcje wydaje się równie prawdopodobne, co nie zmienia faktu, że jeśli o kimś w tym roku w Cannes marzymy, to o bezwzględnych montażystach, którzy radykalnie rozprawiliby się z konkursowymi kolubrynami.

Reklama

Na przykład z filmem Andrei Arnold "American Honey". Brytyjka, która ma na koncie i społecznie zaangażowane dramaty "Red Road" czy "Fish Tank", i nietypową adaptację angielskiej klasyki w postaci "Wichrowych wzgórz", tym razem wyruszyła za Atlantyk. W nowym filmie przypatruje się Ameryce, którą próbuje przedstawić w pigułce. Czego tu nie ma! Bezwzględny krwiożerczy kapitalizm dzieli świat na pozbawionych uczuć dorobkiewiczów, dla których mieć wyprzedza być, i niedojadające dzieci narkomanów. Są przedmieścia zasiedlone przez hipokrytów z klasy średniej, którzy obcym nie pozwalają przeklinać, ale seksualnych tańców swoich nie dostrzegają. Są religijni fanatycy, którzy grzeszników potępiają, ale do potrzebujących ręki nie wyciągną. Wreszcie - jest kino drogi, kontrkultura, życie w komunie, teledyski MTV i opowieść inicjacyjna o drodze do gwiazd.

Imię Star (Sasha Lane) nosi, zresztą nieprzypadkowo, główna bohaterka, którą poznajemy w śmietniku. Ma dobry dzień - właśnie znalazła całego kurczaka. Ale już 15 minut później dziewczyna będzie w drodze do Kansas City, gdzie w towarzystwie grupy młodych ludzi rozpocznie naciąganie ludzi na zakup prenumeraty magazynów. Coraz bardziej zacznie też fascynować się Jakiem (Shia LaBeouf), który nosi warkocz i spluwę za pazuchą. Pierwsza połowa tego filmu to intrygujące i skrzące się emocjami wprowadzenie do wnętrza współczesnej komuny. Do zorganizowanego życia poza regułami narzucanymi przez społeczeństwo. Do świata naiwności i teoretycznej wolności, w którym do przetrwania (czytaj: zarabiania) wystarczą uroda, inteligencja albo broń. Szkoda, że ten zajmujący, pięknie nakręcony (za zdjęcia znów odpowiadał Robbie Ryan, który stanął też za kamerą prezentowanego w konkursie głównym filmu Kena Loacha "I, Daniel Brake") pęka w połowie.

Widzowi coraz trudniej połapać się, o czym właściwie jest ta historia. Rozeznania się w sytuacji nie umożliwiają kolejne tańce młodych ludzi w rytm głośnej muzyki ani palone przez nich skręty. Jeszcze bardziej upewniają nas w przekonaniu, że oglądamy niekończący się teledysk w MTV, a nie sensowną historię. "American Honey" dało się okroić przynajmniej o godzinę. Tylko czy to faktycznie uratowałoby go?

Taki zabieg na pewno pomógłby "Toniemu Erdmannowi" Maren Ade ("Wszyscy inni"). Niemiecka reżyserka przygląda się w nim relacji ojciec-córka, która zdecydowanie wymaga pielęgnacji. Ale w świecie przedstawionym jest jak w Cannes - na nic nie ma czasu. U niego śmierć ukochanego psa wywołuje refleksję na temat przemijania. Ona zaś, robiąc karierę w korporacji zajmującej się outsourcingiem, nie ma czasu porządnie się wyspać. Do akcji wkracza więc tytułowy Toni Erdmann, który wniesie w ich życie odrobinę humoru. I dyskomfortu. W rzeczywistości Toni to ojciec bohaterki, który z dziwną peruką na głowie, sztucznymi, za dużymi zębami i zmyśloną biografią zacznie coraz bardziej wkradać się w towarzystwo córki. Dla jednych będzie niemieckim ambasadorem, dla innych trenerem personalnym. Zawsze znajduje się gdzieś z boku, objawiając się w najmniej spodziewanym momencie, czym u córki wywołuje zażenowanie, a u widza - salwy śmiechu.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio canneńska publiczność rechotała tak, jak podczas wykonywania przez bohaterkę piosenki Whitney Houston do akompaniamentu ojca. To jedna ze scen z dalszej części filmu, kiedy nastąpi próba porozumienia między nimi. Zanim do niej dojdzie, będziemy uczestniczyć w szeregu spotkań biznesowych, "couchingów", "brunchów" i innych korporacyjnych spotkań o wynaturzonym charakterze, w których relacje międzyludzkie nie znaczą nic. Liczy się jedynie efekt, zazwyczaj rozpatrywany jako podpis kontrahenta na umowie. Dla reżyserki, na szczęście, liczą się ludzie. Z czułością przypatruje się swoim bohaterom, nie potępia ich ani nie obśmiewa. Celnie wskazuje ich problemy, ale nie znajduje prostego sposobu, jak je rozwiązać. Do tego wykazuje się inteligentnym poczuciem humoru, co ratuje jej film przed zarzutami o to, że jest rozwleczony i za długi. Bo z pewnością dałoby się tę historię opowiedzieć z takim samym skutkiem znacznie szybciej. Za dużo tu powtórzeń i scen nic do fabuły ani portretów psychologicznych bohaterów nie wnoszących. Ratuje je tylko dowcip.

Ten ważną rolę pełni też w filmie Park Chan-wooka, rozciągniętej do 145 minut "Mademoiselle" ("Służąca"). To jedno z wizualnych arcydzieł - kompozycja kadrów, dobór kolorów, charakteryzacja, stroje bohaterów, jak i scenografia składają się na ciąg przepięknych obrazów. Gdyby w dowolnym momencie tego filmu wcisnąć pauzę, to, co ujrzelibyśmy na ekranie, chciałoby się wydrukować i powiesić w salonie na ścianie. W ślad za wizualną maestrią idzie wciągająca fabuła. Ta jest oparta na brytyjskiej powieści "Złodziejka" z okresu wiktoriańskiego. Reżyser, który dopiero co zaliczył romans z językiem angielskim ("Stoker"), przenosi akcję do okupowanej przez Japonię Korei. Tu oglądamy poczynania trójkąta. Jego najważniejszym bokiem jest bogata pani, którą absztyfikant chce poślubić, a następnie osadzić w ośrodku dla obłąkanych. Ma mu w tym pomóc jej pokojówka, skuszona wizją bogactwa i świetlanej przyszłości. Ale tam, gdzie do głosu dochodzą uczucia, żaden plan nie może obejść się bez modyfikacji. Tym bardziej, że to między służącą a jej panią wybucha płomienny romans.

Kto kogo zdradzi? Kto przejdzie na czyją stronę? Wreszcie - kto z tego wszystkiego wyjdzie zwycięsko? Koreański twórca niczego nie pozwala się domyślić. Kiedy kończy się pierwszy z trzech rozdziałów tej opowieści, wszystko wywraca się do góry nogami. Nowy epizod upewnia nas w przekonaniu, że nic nie wiemy i - co najważniejsze - że kino wciąż potrafi rozbawić i zaskoczyć. Bo takiej wolty, jak w "Mademoiselle", dawno nie było. Dla takich filmów warto znosić cierpienia na Lazurowym Wybrzeżu.

Artur Zaborski, Cannes

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy