Reklama

Inwazja amerykańskich rzemieślników

"-Popłakałem się. A ty? -Ja też. Gdy zorientowałem się, że zostało jeszcze pół godziny do końca". Ta podsłuchana po seansie "Changeling" Clinta Eastwooda wymiana wrażeń trafnie charakteryzuje najnowszą produkcję amerykańskiego reżysera. Za długo i zbyt melodramatycznie, Clint!

W konkursie głównym festiwalu mieliśmy amerykańską serię. Wczoraj wieczorem premierę miał najnowszy film Jamesa Graya "Two Lovers", dziś pokazano "Changeling" Clinta Eastwooda. Jedyne co można powiedzieć o Jamesie Grayu, to że jest zręcznym rzemieślnikiem. Bez większych oczekiwań obejrzałem więc i ze stoickim spokojem przyjąłem rezultat jego najnowszej reżyserskiej przygody - romantyczny dramat "Two Lovers".

Film, w którym w głównych rolach oglądamy Gwyneth Paltrow, Joaquina Phoenixa i Vinessę Shaw, nie będzie zaskoczeniem dla tych, którzy znają twórczość autora "Królów nocy". Porządne aktorstwo i przyzwoicie opowiedziana historia wystarczą, by utrzymać naszą ciekawość do końca seansu. Kiedy jednak na sali zapalają się światłą, tylko jedno pytanie zaprząta już moją uwagę: Co jest takiego niezwykłego w Jamesie Grayu, że drugi raz pod rząd zapraszany jest do canneńskiego konkursu? Zaczynam podejrzewać, że decydują o tym względy pozaartystyczne.

Reklama

Clint Eastwood może jest odrobinę bardziej subtelny od swojego młodszego kolegi po fachu, ale jego najnowszy film z pewnością bardziej spodoba się w Hollywood, niż w Cannes. Długaśne i płaczliwe "Changeling" to zrealizowany w klasycznym stylu, oparty na prawdziwych wydarzeniach dramat, opowiadający o samotnej matce (Angelina Jolie), której synek znika w tajemniczych okolicznościach. Kiedy policja znajduję wreszcie zgubę, okazuje się, że chłopczyk... nie jest jej synem. Tytułowa "podmiana" okazuje się inicjatywą ratującej twarz, skorumpowanej policji Los Angeles. Postać grana przez Jolie rozpoczyna walkę z policyjną samowolką.

"Changeling"ciągnie się bezlitośnie przez niemal dwie i pół godziny. Angelina Jolie spektakularnie nie znika z kadru ani na chwilę (świetny John Malkovich w roli pastora Briegleba nie dostał pola do popisu), szarżując przy tym ponad stan (zwłaszcza, że reżyser umieszcza ja na trochę w szpitalu psychiatrycznym). Już jutro wszyscy zaczną wymieniać ją jako główną kandydatkę do nagrody aktorskiej; jeśli jednak któraś z aktorek zasłużyła w Cannes na wyróżnienie, była to Martina Gusman (argentyńska "Leonera").

Miłym akcentem projekcji "Changeling" była przygotowana specjalnie na festiwal w Cannes kopia filmu, zawierająca jedynie francuski tytuł - L'Echange. To jednak tylko miły gest producentów wobec canneńskiej publiczności i organizatorów festiwalu. Tak samo jak miłym gestem było zaproszenie filmu do konkursu. "Changeling"?

Z wielką ulga przyjąłem więc obejrzany z jednodniowym opóźnieniem nowy film braci Dardenne "Silence de Lorna". Wadą seansów "z poślizgiem" jest rodzaj uprzedzenia, którego nabywa się po lekturze recenzji tych filmów. "Variety" i "Hollywood Reporter" - dwa opiniotwórcze tytuły, których codzienne bezpłatne dodatki każdy dziennikarz z namaszczeniem przegląda rano, by znaleźć potwierdzenie swoich recenzenckich intuicji - z rezerwą przyjęły "Milczenie Lorny".

Belgijscy mistrzowie jednak nie zawiedli. "Silence de Lorna" to kino zrealizowane według sprawdzonej już przez Dardenne'ów recepty. Zarówno od strony realizacyjnej - dokumentalna kamera i naturalne wnętrza, jak i tematycznej: zwyczajne problemy zwykłych ludzi. Bohaterką filmu jest tytułowa Lorna - dziewczyna z Kosowa, która zawarła fikcyjne małżeństwo, by uzyskać belgijskie obywatelstwo. Teraz planuje rozwód ze swym mężem-narkomanem i zarobkowy ślub z starającym się o to samo obywatelstwo Rosjaninem.

Lorna przypomina Rosettę - bohaterkę wcześniejszego filmu braci Dardenne, za który w 1997 roku otrzymali Złota Palmę. Tak jak w tamtym obrazie, tak i teraz towarzyszmy protagonistce w jej walce o człowieczeństwo z brutalnym, opartym na pieniądzu światem. Skromny film belgijskich reżyserów przywraca wiarę w filmowy obraz - bracia Dardenne należą do tych nielicznych twórców, którzy znają siłę filmowego kadru. Wizualne niedopowiedzenie jest dla nich ważniejsze od dialogowej logorei. Dzięki tej subtelności Lorna pozostaje kimś więcej, niż tylko filmową bohaterką.

Tomasz Bielenia, Cannes

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Clint Eastwood | Cannes | film | inwazja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy