Reklama

Jak Cannes, Berlin i Wenecja...

Tegoroczny festiwal Plus Camerimage uzmysłowił, że ta impreza wciąż się rozwija i pozostało jeszcze dużo do zrobienia, aby kiedyś mogła zaistnieć w świadomości światowej, a nie jak ma to miejsce do tej pory, jedynie krajowej. Punkt wyjścia jest idealny, aby za kilka lat w Łodzi spotykały się największe gwiazdy kina, prezentowane były najlepsze filmy, pokazywane były najważniejsze nowinki techniczne.

To, co od samego początku wyróżniało Camerimage, czyli poświęcenie uwagi i kładzenie nacisku na zdjęcia filmowe i dokonania operatorów wciąż jest jego najmocniejszą kartą atutową. To dzięki temu, że to największa tego typu impreza na świecie pojawiła się szansa zwrócenia uwagi publicznej na, nie ma się co oszukiwać, niezbyt atrakcyjne miasto w środkowej Polsce. Gdyby nie ten fakt na Łódź pewnie nie zwróciliby uwagi David Lynch czy Alan Parker. Ten pierwszy do tego stopnia zafascynował się festiwalem, że w najbliższym czasie powstanie tu jego studio filmowe.

Reklama

Dzięki wsparciu Lyncha, a także dalekosiężnym działaniom organizatora Camerimage Marka Żydowicza, udało się przekonać miasto do kolejnych inwestycji w imprezęl. Ich efektem będzie nowe Centrum Festiwalowo-Kongresowe, które zaprojektował, goszczący w tym roku na Camerimage, światowej sławy architekt, Frank Gehry.

Jak zapowiadają organizatorzy, zmiany, jakie zajdą wskutek przebudowy centrum Łodzi, będą okazją do "stopniowej, lecz radykalnej zmiany stylu życia jej mieszkańców". Trzeba sobie bowiem powiedzieć szczerze, że miasto fanów Widzewa i ŁKS-u jest przestarzałe pod niemal każdym możliwym względem, a przede wszystkim źle oznakowane, fatalnie skomunikowane, brudne, zaniedbane, zewnętrznie odpychające. Zdają sobie z tego sprawę sami łodzianie, z którymi wielokrotnie na ten temat rozmawiałem i którzy również mają już dość takiego stanu rzeczy.

Także sam festiwal, organizowany przecież nie tylko w Teatrze Wielkim, jest traktowany po macoszemu w dużej części pozostałych lokacji. Idąc na seans do kina Silver Screen można się było dowiedzieć, że karnet na Camerimage u nich nie obowiązuje (jest zaledwie zniżka przy zakupie biletu), ponieważ nie zadbano o podpisanie umowy z multipleksem. Takich wpadek organizacyjnych było zresztą więcej (np. zorganizowanie spotkania z Rutgerem Hauerem w maleńkiej salce łódzkiej "filmówki"), co z pewnością rzuca negatywne światło na cały festiwal.

W tym roku gośćmi imprezy były takie tuzy kina jak Bill Murray, wspomniani Parker i Hauer czy odbierający nagrody za całokształt dokonań Carlos Saura, Vittorio Storaro, Volker Schlöndorff czy Dante Spinotti. Aby w następnym roku pojawiły się tu nazwiska przynajmniej tego samego kalibru trzeba zadbać o poprawę każdej możliwej sfery życia związanej z festiwalem. Być może wtedy zobaczymy kiedyś w Łodzi Brada Pitta, Julię Roberts czy Quentina Tarantino.

Ważne, o ile nie najważniejsze, jest też to, aby zadbać o jak najwyższy poziom prezentowanych filmów. W tym roku niestety była to jedna z najsłabszych stron łódzkiej imprezy. Zwłaszcza konkursowe filmy pozostawiały sporo do życzenia i piszę o tym wcale nie dlatego, że dwie z trzech nagród zdobyły polskie dzieła - "Dom zły" i "Rewers". O nich akurat złego słowa powiedzieć nie można. Po prostu ciężko było w tym roku wytypować faworytów do zdobycia nagród, ponieważ z grona nominowanych nie wyróżniał się w zasadzie żaden obraz, chyba, że pod względem negatywnym.

Tym większa szkoda, że jury nie zdecydowało się wyróżnić żadnego z polskich filmów, które zdecydowanie nie ustępowały klasą wykorzystanych w nich zdjęć izraelskiego triumfatorowi. Od momentu, gdy ostatni rodzimy operator, dzierżył w rękach Złotą Żabę upłynęło już siedem lat (był nim wówczas Krzysztof Ptak, który tym razem zdobył drugą nagrodę).

Nie zawiódł natomiast "polski konkurs", w którym oprócz wspomnianych dzieł można też było obejrzeć m.in. nagrodzoną "Wojnę polsko-ruską", "Zero" czy "Moją krew".

Mogły się też podobać poszczególne projekcje panoramy europejskiej i pokazów specjalnych. Zwłaszcza "Była sobie dziewczyna" Lone Scherfig i "W chmurach" Jasona Reitmana zachwyciły publiczność. Filmy te już teraz są zresztą wymieniane jako oscarowi faworyci i zdobywają mnóstwo nagród na kolejnych festiwalach.

Podsumowując, Camerimage ma już siedemnaście lat, ale ciągle daleko mu prestiżem do najsłynniejszych imprez filmowych odbywających się w Cannes, Wenecji, Moskwie czy Berlinie. Jednak biorąc pod uwagę obecne starania, plany i projekty można mieć nadzieję, że już niedługo dołączy do światowej czołówki lub chociaż "drugiej ligi". Z tym, że oprócz słów potrzeba jeszcze czynów, a przede wszystkim pieniędzy, bez których ciężko sobie wyobrazić jakikolwiek rozwój. I mam na myśli konkretne środki pochodzących z różnych źródeł. Nie wystarczy bowiem, jak powiedział jeden z miejskich oficjeli, że "pan Kulczyk wesprze". On może być co najwyżej jednym z wielu.

No więc jak będzie Panowie: "Pomożecie?", że zakończę wypowiedzią innego z rządzących Łodzią.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: festiwal | impreza | filmy | Berlin | Camerimage | Cannes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy