Reklama

Camerimage: Erotyczny trójkąt Turturro i milion dolarów w Nebrasce

Jesteście najlepszą festiwalową publicznością na świecie - powiedział przed seansem filmu "Nebraska" autor zdjęć Phedon Papamichael. Mimo że Camerimage jest imprezą poświęconą sztuce operatorskiej, z niemal sportowym dopingiem spotykają się tu wszyscy festiwalowi goście, o czym dobitnie przekonał się we wtorek, 19 listopada, John Turturro, odbierając w Bydgoszczy Nagrodę dla Aktora i Reżysera.

Niespotykaną podczas innych festiwali filmowych atmosferę daje się wyczuć jeszcze przed seansami. Jakiś niewymuszony luz, zatarcie granicy między gwiazdami a widzami sprawia, że artyści kina czują się w Bydgoszczy jak u siebie w domu. Jednym z powodów owej aury jest z pewnością fakt, że przyjeżdżający na Camerimage twórcy fetowani są tu w sposób, który znamy nie z sal kinowych, tylko z rockowych koncertów. Zanim jeszcze na ekranie pojawi się tytuł filmu, euforyczne oklaski witają nazwisko autora zdjęć (kiedy pojawia się nazwisko reżysera, brawa już lekko słabną). Rozumiem zachwyt twórców; nie wydaje mi się, by na jakimkolwiek innym festiwalu publiczność reagowała równie spontanicznie i tak żywiołowo, jak ma to miejsce w Bydgoszczy. W pochwałach Phedona Papamichaela, który uświetnił pokaz filmu "Nebraska", nie było więc cienia kurtuazji. Sam jestem pod wielkim wrażeniem bydgoskiej publiczności.

Reklama

Wyraźnie wzruszony był też we wtorek John Turturro. Amerykański aktor i reżyser przyjechał na Camerimage odebrać specjalne wyróżnienie, przy okazji prezentując swój najświeższy film "Fading gigolo". Zanim dyrektor imprezy Marek Żydowicz wręczył mu statuetkę, publiczność miała okazję obejrzeć montażówkę z fragmentami niezapomnianych kreacji aktorskich Turturro. Największymi brawami przyjęta została oczywiście pamiętna rola w "Big Lebowskim". "Nie robi się filmów po to, by zdobywać nagrody" - powiedział ze sceny Opera Nova laureat dodając, że największym sukcesem twórców kinowych jest nie dopuścić do uśnięcia widowni w trakcie seansu.

Komedia "Fading Gigolo", która przyjechała do Bydgoszczy wprost z wrześniowej premiery na festiwalu w Toronto, to utrzymana w duchu twórczości Woody'ego Alena opowieść o dwóch przyjaciołach - bankrutującym księgarzu Murrayu Schwarzu (w tej roli sam... Woody Allen) i nieśmiałym floryście o pięknie brzmiącym imieniu Fioravante (nie mający problemu z dzieleniem obowiązków reżyserskich z powinnościami aktorskimi John Turturro). Kiedy seksowna dermatolog Schwarza - doktor Parker (Sharon Stone) zwierza się swemu pacjentowi z marzeniu o erotycznym trójkącie ze swą kochanką (Sofia Vergara) i pożądanym mężczyzną, grany przez Allena staruszek z miejsca odnajduje się w roli alfonsa, oferując usługi swego kolegi. Zaskoczony nagłą propozycją Fioravante szybko daje się jednak przekonać, że seks za pieniądze to szybki i łatwy zarobek i od tego czasu panowie tworzą dobrany duet - jeden spełnia się w roli alfonsa, drugi odnajduje się w charakterze żigolaka.

Turturro, w stylu Alena, ozdabia swą opowieść nutką swingujacego jazzu, przez cały czas trwania seansu nie da się jednak pozbyć wrażenia, że oglądamy kolejną, może nieco gorzej wyreżyserowaną (i napisaną), komedię reżysera "Blue Jasmine". Wpływ na to ma z pewnością typowy Allenowski bohater - Turturro przyznał, że rolę Schwarza pisał specjalnie dla Woody'ego Allena; nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że cały film jest rodzajem skrytego hołdu dla autora "Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie...". Świadczy o tym choćby kluczowy dla rozwoju akcji wątek żydowski (pacjentką bohatera Turturro zostaje w pewnym momencie grana przez Vanessę Paradis wdowa po rabinie, co prowadzi do zabawnych komplikacji fabularnych).


Mimo jednak, że "Fading Gigolo" podejmuje próbę odwrócenia stereotypów na temat płci - od czasu "Nocnego kowboja" nie było przecież mądrego filmu, którego bohaterem byłaby męska prostytutka - film Turturro raz po raz grzęźnie w kolejnych stereotypach. Sofia Vergara w wulgarny sposób trywializuje tu wizerunek latynoskiej piękności, Liev Schreiber w zabawny, ale jednak schematyczny sposób utrwala schemat ortodoksyjnego żyda, Sharon Stone gra wyniosłą, seksowną bogaczkę, natomiast Woody Allen jest po prostu... Woodym Allenem. Puenta całej opowieści jest zaś taka, że jak się zakochasz, to za nic w świecie nie dasz rady być żigolakiem. Czego doświadcza John Turturro w łóżku z Sofią Vergarą i Sharon Stone. Podejrzewam, że lesbijskim związkiem dwóch seksbomb Hollywood da się sprytnie sprzedać ten film, tylko czy widzowie nie poczują się oszukani, kiedy odkryją, że wcale nie wybrali się na kolejną komedię Woody'ego Allena?

O wiele większe wrażenie zrobił na mnie seans rywalizującego o Złotą Żabę filmu "Nebraska" Alexandra Payne'a. Piewca amerykańskich dróg i bezdroży ("Bezdroża", "Schmidt") tym razem poszedł drogą Jima Jarmuscha i zdecydował się obnażyć iluzję Ameryki. Podobnie jak w "Inaczej niż w raju" Payne wybiera czarno-biały obraz, który wspaniale koresponduje z bezkresnym amerykańskim krajobrazem. Aby uwiarygodnić swą opowieść reżyser "Nebraski", wbrew oczekiwaniom studia Paramount, zamiast gwiazdorskiej obsady, zdecydował się na zapomnianego weterana Bruce'a Derna (nagroda dla najlepszego aktora na festiwalu w Cannes), dobierając mu całkowicie anonimowych partnerów - w roli syna głównego bohatera oglądamy komika Willa Forte'a (skrzyżowanie Kyle'a MacLachana i Alana Aldy), a jako jego żonę - June Squibb, znaną z analogicznej kreacji w filmie "Schmidt".

Fabularną iskierką jest w "Nebrasce" kupon na milion dolarów, który pewnego dnia znajduje w skrzynce pocztowej Woody. Schorowany staruszek wierzy, że trafił mu się los na loterii, za żadne skarby nie potrafi wyperswadować sobie, że otrzymał tylko kolejną ofertę jakiegoś czasopisma, próbującego naciągnąć klientów na prenumeratę. Kiedy okazuje się, że mężczyzna, uznawany nie tylko przez żonę, lecz również lokalną społeczność, za dziwaka, jest gotów pójść na piechotę do położonego w Nebrasce miasteczka Lincoln, byle tylko odebrać obiecany milion dolarów, grany przez Willa Forte'a syn decyduje się wybrać z ojcem we wspólną samochodową wyprawę po Ameryce. Przez ten czas nie tylko odbudują nadwątloną relację, lecz również skonfrontują się z odwiedzanymi po drodze kuzynami.

Domyślnymi bohaterami tego prostego, ale obdarzonego wyrafinowanym poczuciem humoru obrazu (fani twórczości Akiego Kaurismakiego będą zachwyceni), jest amerykański krajobraz oraz instytucja rodziny. Ten pierwszy decyduje o kompozycji filmu, pozbawionej fajerwerków "niedzianiny", gdzie bardziej od kolejnej kwestii dialogowej (Woody Grant jest antypatycznym milczkiem) liczy się emocjonalna atmosfera ujęcia. Podobnie jak w swym poprzednim obrazie "Spadkobiercy" Payne w gorzki sposób odsłania też skomplikowaną naturę rodzinnych więzi. Najważniejszy jest jednak w "Nebrasce" typowy dla Payne'a humanizm. Każdego z niepozbawionych przywar bohaterów reżyser filmu stara się zrozumieć i wybronić, czego najlepszym przykładem osoba Woody'ego Granta. Zamiast zapijaczonego odludka widzimy w nim na koniec filmu wrażliwego outsidera. Ot, magia kina.


Tomasz Bielenia, Bydgoszcz

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy