Reklama

Trzęsienie ziemi w Berlinie

W konkursie głównym nareszcie drgnęło. Właściwie to mieliśmy do czynienia z prawdziwym trzęsieniem ziemi. Po kilku dniach spokoju, w trakcie których względna obojętność była najcieplejszą reakcją na rywalizujące o Złotego Niedźwiedzia filmy, uderzył piorun. I stała się światłość.

A słowo, które na serio rozpoczęło dyskusję o nagrodzie, wypowiedział nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem w 2009 roku irański twórca Asghar Farhadi.

Polscy widzowie sprawcę zamieszania kojarzyć mogą z prezentowanego w polskich kinach na początku 2010 roku znakomitego "Co wiesz o Elly". Film przemknął dość nieśmiało przez polskie ekrany w niewielkiej ilości kopii, ale szczęśliwcy, którzy mieli okazję uczestniczyć w nielicznych seansach, jednogłośnie reagowali świętym "tak".

Berlinale Palast wypełniło się na pierwszym porannym pokazie filmu "Nader and Simin, a separation" do ostatniego miejsca. Sam, w związku z wczesną porą, jeszcze przed seansem jak mantrę powtarzałem sobie, żeby nie zasnąć. Poprzedniego wieczora uczestniczyłem w pokazie pięciogodzinnego japońskiego filmu "Heaven's story", o którym, mam nadzieję, zdążę jeszcze napisać i walka z przymykającymi się z samego rana powiekami stanowiła dla mnie nie lada wyzwaniem. Jakże płonne okazały się moje obawy. Farhadi połknął mnie w pierwszej i wypluł w sto dwudziestej minucie projekcji.

Reklama

Opis treści filmu powie państwu w zasadzie tyle, co nic. Podobnie, jak w przypadku rumuńskiego "Wtorku, po świętach" fabuła wypada nie bardziej okazale, niż licha osiedlowa plotka. Ot, małżeństwo wnosi o rozwód, ze względu na różnicę zdań dotyczącą emigracji. Żona chce, mąż - nie. Ona, pochodząca z wyższej klasy średniej dusi się w rządzonym przez Ahmadineżada Iranie, on za żadne skarby nie zostawi w kraju chorego na Alzheimera ojca. Żyje im się nieźle i nie do końca pojmujemy, gdzie leżeć może źródło problemu. Tym bardziej, że Nader i Simin mają wspólną córkę, której żadne z nich nie zdecyduje się dobrowolnie opuścić.

Od pierwszego dnia separacja, którą oboje traktują raczej jako terapię, zamiast gasić pożar, krzesa iskry. Jednak eskalację napięć przyniesie dopiero tragiczna w skutkach decyzja o zatrudnieniu opiekunki dla chorego ojca. W wyniku nieszczęśliwego splotu okoliczności, uboga kobieta i jej mąż wejdą na drogę sądową z Naderem i Simin. Stawką w tej rozgrywce będą nie tylko pieniądze i ewentualna kara, ale również zaufanie, honor, szacunek dla siebie i bliskich oraz trwałość klasowych stereotypów.

W tym ostatnim aspekcie irański film przypomina nieco "Jestem twój" Mariusza Grzegorzka. Oczywiście z zachowaniem proporcji. Polski tytuł był ambitny, odważny, ale popadał w histerię i daleko idące uproszczenia. "Nader and Simin, a separation" to arcydzieło. Zrozumiem jeśli podejdą państwo do takiej oceny z rezerwą, zazwyczaj wartość filmu weryfikowana jest przez czas, ale pomijając ostatnie dokonania rumuńskiej nowej fali, takie jak "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni", dawno nie widziałem kina, które jednocześnie operowałoby ostrą jak brzytwa krytyką społeczno-obyczajową i równie mistrzowską formą.

Farhadi ma nieprawdopodobne oko do szczegółów i ucho do dialogów. W połączeniu z precyzyjnym mechanizmem dramaturgicznym, w którym napięcie generowane jest przez niesłabnące poczucie suspensu dostajemy kino kompletne. Opowieść kompaktową i intymną, o epickiej sile rażenia.

Opowiadając o winach, zaniechaniach i strachu przed odpowiedzialnością łatwo skusić się na oskarżenia lub zsunąć w jeden z dwóch kanałów - naiwne socjologizowanie lub psychologizowanie. Farhadi czujnie omija wszelkie tego typu mielizny i kiedy wydaje nam się, że jednak z rozczarowaniem westchniemy nad jakimś fałszywym krokiem, reżyser zręcznym unikiem zmienia front.

W festiwalowych kuluarach rozeszła się już informacja, że film o niezbyt chwytliwym tytule "Nader and Simin, a separation" został zakupiony przez jedną z polskich firm dystrybucyjnych, więc niezależnie od werdyktu, obejrzymy go na ekranach polskich kin. I całe szczęście. Bo naszej bucie, tchórzostwu, strachom, namiętnościom i słabościom też przyda się tak wnikliwa wiwisekcja. Farhadiemu udało się bowiem coś niebywałego - pomimo czadorów, różnic w interpretacji dystansu fizycznego między ludźmi i kompletnej nieprzystawalności systemów prawnych nie sposób nie zidentyfikować się z jego bohaterami.

Irańczyk dotyka naszych czułych nerwów. Kiedy para bohaterów siedzi milcząco naprzeciwko siebie i czujemy, że wystarczyłoby jedno słowo, odwaga, by wytrzymać spojrzenie partnera, ale żadne z nich nie podnosi wzroku, przypominają nam się te wszystkie momenty, kiedy bezsilność i żal dławiły nas samych. Ktoś w końcu się odezwie, ale niekoniecznie będzie to jedno z nich.

Stanisław Liguziński, Berlin

Czytaj raport specjalny z Berlinale 2011!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ziemia | trzęsienie ziemi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama