Reklama

Spokojny nurt "London River"

Długo nie było w Berlinie filmu, który przypadłby do gustu wszystkim widzom. Dopiero Rachid Bouchareb swoim najnowszym obrazem "London River" zadowolił zarówno krytyków, jak i publiczność.

Urodzony we Francji, ale posiadający algierskie pochodzenie Bouchareb startował już w konkursie Berlinale w 2001 roku, kiedy pokazywał tu "Mały Senegal". Za swój ostatni film - wojenne "Dni chwały" był nawet nominowany do Oscara w kategorii filmu nieanglojęzycznego. "London River" to kolejny w filmografii reżysera obraz, w którym zajmuje się on wielokulturowością we współczesnym społeczeństwie.

Bohaterami filmu, którego akcja rozgrywa się w lipcu 2005 roku w stolicy Anglii, są: mieszkanka cichej farmy w Guernsey pani Sommers (Brenda Bletyn) i mieszkający we Francji, ale pochodzący z Afryki Ousmane (Sotigui Kouyate). Obydwoje przybywają do Londynu w poszukiwaniu swych dzieci: córka pani Sommers studiuje tu od dwóch lat, Ousmane opuścił rodzinę, kiedy jego syn miał 6 lat. W tle "London River" mamy terrorystyczne zamachy z 7 lipca 2005, w których od bomb islamskich fundamentalistów zginęło kilkaset niewinnych ludzi. Okazuje się, że córka pani Sommers i syn Ousmane, którzy od kilku dni nie dają znaku życia, są parą. Początkowo na własną rękę, stopniowo wspólnymi siłami, rodzice podejmują próbę odszukania swych dzieci.

Reklama

Ciepły, pełen humanizmu humor "London River" zasadza się na zupełnych przeciwieństwach postaci pani Sommers i Ousmane. Ona - nerwowa, konserwatywna, protestancka wdowa, on - spokojny czarnoskóry muzułmanin. Ona - niska i dość przysadzista, on - szczupły i wysoki. Porozumiewają się w języku francuskim. Początkowe uprzedzenie pani Sommers w stosunku do Ousmane (zabawne fragmenty, w których ze strachem w oczach reaguje ona na wiadomość o podjęciu przez swoją córkę lekcji języka arabskiego) - strach przed obcym, stopniowo przybiera formę zrozumienia - łączy ich strach przed utratą dzieci. Dzieci, których - okazuje się - tak naprawdę w ogóle nie znają (pani Sommers metaforycznie, Ousmane - dosłownie).

Udało się Boucharebowi uchwycić w "London River" zagubienie współczesnego świata, którego doświadczają zwłaszcza starsi ludzie. Zarówno pani Sommers, jak i Ousmane przybywają do Londynu z wiejskich terenów: ona mieszka na farmie, on - dogląda lasów w południowej Francji. Ich zagubienie w Londynie jest rozczulające, ale w zabawnym mini-dialogu pani Sommers z właścicielem mieszkania wynajmowanego w arabskiej dzielnicy przez jej córkę: na jego - "Salaam" ona odpowiada pytająco - "Pardon?" - ukryty jest trafny opis współczesnego, multikulturowego, wielkomiejskiego życia.

Brenda Blethyn, którą Bouchareb zaangażował do "London River" pod wrażeniem jej występu w "Sekretach i kłamstwach" Mike'a Leigh, z humorem kreuje postać prostej, wiejskiej kobiety i zatroskanej mamy, jednak to kreacja Sotigui Kouate (grał już w Bouchareba w "Małym Senegalu") jest prawdziwym odkryciem filmu. Jego niesamowity spokój stanowi idealny kontrapunkt dla znerwicowania Brendy Blethyn. Kulturowa odmienność jest jego siłą - inicjatywą aktora było zgrabne zakończenie filmu; w scenie pożegnania pani Sommers i Ousmane, po tym, jak dowiedzieli się, że ich dzieci rozszarpane zostały przez bombę w miejskim autobusie, Ousmane intonuje afrykańską pieśń, której słów nie przetłumaczono w napisach na język angielski. Emocjonalne znaczenie pożegnalnej piosenki trafia jednak nie tylko do pani Sommers, ale także do publiczności.

Można zarzucić jednak "London River" zbyt... optymistyczne zakończenie. Głęboki humanizm, niewątpliwa etyczna wartość tego filmu, paradoksalnie osłabia efekt kulturowego kontrastu, w którym żyją - w tym przypadku - mieszkańcy Londynu. Jest bardziej życzeniem, niż prawdziwym życiem. Idealistyczne? Trochę tak, ale nawet jeśli nie do końca wierzymy Boucharebowi, to naprawdę bardzo chcielibyśmy.

Kolejną konkursową propozycją był film "Katalin Varga" brytyjskiego debiutanta Petera Stricklanda. To chyba jedyny uczestnik konkursu, który musiał na swój film wyłożyć... własne pieniądze (reżyser jest obecnie nauczycielem angielskiego w... Bukareszcie, "Katalin Varga" nakręcił za spadek po krewnym). W niskobudżetowej "Katalin Varga" grają wyłącznie węgierscy aktorzy, akcja filmu rozgrywa się zaś w karpackich wioskach. Znać w tym filmie wpływy twórczości Beli Tarra, nie sposób nie odnieść go też do pokazywanego na ostatnim festiwalu w Cannes "Delty" Kornela Mundruczo (polska premiera w marcu).

Tytułową bohaterką "Katalin Varga" jest młoda kobieta (Hilda Peter), którą mąż wyrzuca z domu wraz z 10-letnim synem Orbanem (Norbert Tanko). Katalin udaje się furmanką w podróż, która ujawni tajemnicę jej przeszłości. Będąc młodą dziewczyną została zgwałcona w lesie przez dwóch mężczyzn. Teraz postanawia pomścić tamtą hańbę (mąż wyrzucił ją z domu, kiedy dowiedział się, że Orban nie jest jego synem). Pomimo niewątpliwej wizualnej urody, "Katalin Varga" wydaje się dziełem dość wtórnym. Zwłaszcza w kontekście wspomnianej już "Delty".

Ascetyczna forma filmu zbliża go do antropologicznej przypowieści o zemście. Strickland przesuwa nieco akcenty, do jakich przyzwyczaiła nas taka konwencja. "Zły" (gwałciciel) okazuje się przyzwoitym człowiekiem, podczas gdy "ofiara" (Katalin) przemienia się w bezwzględną morderczynię. Brakuje jednak "Katalin Varga" brutalnej siły "Delty", symbolika też jest u Stricklanda nieco wywietrzała, a tajemnica - niezbyt tajemnicza. Mimo wszystko brakowało w berlińskim konkursie takiego surowego, ascetycznego kina.

Prawdziwym odkryciem był za to dla mnie specjalny pokaz dokumentu wybitnego operatora Michaela Ballhaussa i argentyńskiego reżysera Ciro Cappellariego "In Berlin". To hołd złożony miastu, ale też próba wyjaśnienia jego fenomenu. Poprzez mini-opowieści wielu znanych (ale też anonimowych) osób, od muzyka Alexandra Hacke, przez aktorkę Angelę Winkler, po samego burmistrza Berlina Klausa Wowereita-Ballhauss i Cappellari w fascynujący sposób oprowadzają nas po swym ukochanym mieście. Dla kogoś, na kim Berlin zrobił większe wrażenie, niż pokazywane w konkursie Berlinale filmy, ten seans to zaproszenie do pogłębienia tej fascynacji. Pozwala także lepiej zrozumieć hasło reklamowe miasta: "Be unique, be diverse, be Berlin".

Tomasz Bielenia, Berlin

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: film | Berlin | London
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy