Reklama

Berlinale nie rozpieszcza poziomem. Kto ma szanse na nagrody? Co dzieje się na festiwalu?

74. edycja Berlinale przekroczyła już półmetek, a to oznacza, że powoli można wskazywać pierwszych faworytów do najwyższych laurów. I przyznać trzeba, że są oni raczej niespodziewani. Na festiwalu pojawiły się też gwiazdy, w tym ta największa - Martin Scorsese, który we wtorkowy wieczór, w trakcie uroczystej gali odebrał honorowego Złotego Niedźwiedzia.

74. edycja Berlinale przekroczyła już półmetek, a to oznacza, że powoli można wskazywać pierwszych faworytów do najwyższych laurów. I przyznać trzeba, że są oni raczej niespodziewani. Na festiwalu pojawiły się też gwiazdy, w tym ta największa - Martin Scorsese, który we wtorkowy wieczór, w trakcie uroczystej gali odebrał honorowego Złotego Niedźwiedzia.
Berlinale 2024 /OMER MESSINGER /Getty Images

Martin Scorsese oczarował całe Berlinale

Swoją energią, poczuciem humoru, ale i artystyczną pokorą wybitny amerykański reżyser Martin Scorsese oczarował całe Berlinale. Zarówno w trakcie konferencji prasowej, jak i samej uroczystości. 

Jego sylwetkę, tuż przed wręczeniem nagrody, przedstawiał inny znakomity twórca - Wim Wenders. W anegdotyczny sposób przywoływał jedno z ich pierwszych spotkań, na festiwalu Telluride w 1978 roku, kiedy samochód Scorsese złapał gumę i Niemiec, widząc go na poboczu wraz z ówczesną partnerką Isabellą Rosselini, pospieszył na ratunek. 

Reklama

Sam Amerykanin, dziękując za prestiżową nagrodę, jaką postanowili uhonorować go organizatorzy tegorocznego Berlinale, przekonywał że dla niego to jeszcze nie moment na wspominanie swojej twórczości, bo wciąż ma w sobie spory artystyczny apetyt.

"Zatem być może do zobaczenia za kilka lat, oby z kolejnym filmem" - zakończył legendarny hollywoodzki twórca przy gromkim aplauzie zgromadzonej publiczności.

Nie tylko gwiazdy kina są na Berlinale

Scorsese zelektryzował festiwal, kierując uwagę całego filmowego świata na berliński Potsdamer Platz. I choć niemieckiemu festiwalowi daleko do spektakularności Cannes czy Wenecji, również na tutejszym czerwonym dywanie pojawiły się gwiazdy. Wśród nich duże zainteresowanie wzbudziła amerykańska aktorka Kristen Stewart, która wcieliła się w jedną z dwóch głównych ról w pokazywanym w ramach Berlinale Specjał Gala "Love Lies Bleeding" w reżyserii Rose Glass.

W tej samej sekcji znalazł się "Astronauta" ("Spaceman") Johana Rencka, który do Berlina przyciągnął Adama Sandlera, Paula Dano oraz Carey Mulligan. Wyprodukowana przez Netfliksa opowieść o czechosłowackim kosmonaucie to kolejny ciekawy i nieoczywisty aktorski wybór Sandlera, kojarzącego się przecież przez lata wyłącznie z komediowymi rolami. Gwarantuję też, że Paula Dano w takiej odsłonie też jeszcze nikt nie widział.

W niemieckiej stolicy pojawił się również Gael García Bernal. Choć on akurat nie miał zbytnich powodów do radości, bo film, w którym zagrał główną rolę, konkursowy "Another End" Pietro Messiny, został przez krytyków - moim zdaniem nieco na wyrost - dosłownie zmiażdżony.

Inauguracja festiwalu należała do Irlandczyka Cilliana Murphy’ego, który po "Oppenheimerze" Christophera Nolana stworzył kolejną bardzo intensywną oraz przejmującą kreację. Choć w filmie, lokującym się na zupełnie drugim biegunie niż opowieść o ojcu bomby atomowej, bo takim jest kameralny "Small Things Like These" w reżyserii Tima Mielantsa. 

Finisz tegorocznego Berlinale należeć może natomiast do gwiazdy... filmów dla dorosłych. To właśnie na Berlinale swoją światową premierę będzie miał serial Netfliksa "Supersex", który inspirowany jest życiem włoskiej legendy kina XXX, czyli Rocco Siffrediego. Swoją drogą, ma on szczęście do dużych festiwali filmowych. Przed kilkoma laty, przy okazji premiery niezwykle interesującego dokumentu o nim - "Rocco" Thierry’ego Demaizière’a i Albana Teurlaia, przechadzał się po czerwonym dywanie, tyle że w Wenecji.     

Berlinale 2024: Niespodziewani faworyci

Berliński konkurs toczy się swoim rytmem. Zgodnie z przypuszczeniami, jeszcze sprzed festiwalu, nie rozpieszcza poziomem i pewnie więcej jest rozczarowań (największym chyba nowy film Francuza Oliviera Assayasa - "Suspended Time"), ale na szczęście zdarzają się też miłe niespodzianki. Może nie na miarę ubiegłorocznego "Poprzedniego życia" Celine Song, ale wciąż potrafiące mocniej zaangażować nasze emocje, zaciekawić i co ważne zaskoczyć. W rankingu dziennikarzy prowadzą do tej pory wyraźnie dwa filmy, które również mnie najbardziej przypadły do gustu. I w nich, na ten moment, upatrywałbym głównych kandydatów do Złotego Niedźwiedzia.

Pierwszym jest irański "My Favourite Cake" reżyserskiego duetu Maryam Moghaddam i Behtasha Sanaeehy. Pary, która niestety ze względów politycznych nie mogła dotrzeć do Berlina, by osobiście zaprezentować swój film. To ujmująca, słodko-gorzka opowieść o siedemdziesięcioletniej mieszkance Teheranu, która po śmierci męża i wyjeździe córki do Europy czuje się opuszczona. Jednak zamiast załamywać ręce, chce jak najlepiej wykorzystać jesień swojego życia, czemu służyć ma romans z nowopoznanym mężczyzną. Śmiałość i odwaga Mahin (w tej roli świetna Lily Farhadpour) stanowią spore wyzwanie dla konserwatywnego, poddanego dyktatowi mężczyzn otoczeniu.

Poetyką absurdu, niesztampowym humorem, pomimo poważnego tematu posługuje się także w filmie "Sterben" Matthias Glasner. To trzygodzinny, osobliwy portret rodziny w kryzysie. W chwili, gdy zaawansowani wiekowo rodzice nie są w stanie już samodzielnie funkcjonować, a ich dorosłe dzieci nie dość, że nie radzą sobie z tą sytuacją najlepiej, mają szereg własnych problemów - od relacyjnych, przez alkoholowe, po seksualne. Glasner przekonuje, że w tematy śmierci, samotności, braku miłości obok tragizmu wpisany jest także komizm. I czyni to, co najważniejsze, w bardzo przekonujący sposób.

Kuba Armata, Berlin

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Berlinale
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy