Berlinale nadal bez faworyta
Festiwal w Berlinie przekroczył już swój półmetek, ale nadal nie widać filmu, któremu można by z czystym sumieniem przyznać Złotego Niedźwiedzia. Stephen Frears (Cheri") i Chen Kaige ("Forever Enthrelled") wracają w swych nowych dziełach do sprawdzonych już tematów. Niestety, bez powodzenia. Z Berlina pisze specjalny wysłannik INTERIA.PL.
Kto pamięta brawurowe "Niebezpieczne związki" (1988) z Johnem Malkovichem, Glenn Close i Michelle Pfeiffer, tego z pewnością ucieszyła wiadomość o ponownej współpracy brytyjskiego reżysera z uznanym scenarzystą Christopherem Hamptonem. Nie dość, że akcja "Cheri" - ekranizacji opowiadania Colette - przypomina miłosne intrygi "Niebezpiecznych związków", to film Frearsa ponownie daje nam możliwość zobaczenia w kostiumie z epoki Michelle Pfeiffer.
Wciela się ona w postać legendarnej paryskiej kurtyzany Lei de Lonval, która nawiązuje płomienny romans z młodym, ale już "zepsutym" Cheri (Ruppert Friend) - synem emerytowanej paryskiej prostytutki (Kathy Bates). Trwający sześć lat związek niespodziewanie przerwany zostaje, gdy Cheri dowiaduje się, że... poślubi córkę pewnej wpływowej damy. Wtedy film Frearsa zmienia się w patetyczną opowieść o porywach wielkiej miłości i wyjątkowości duszy prostytutki. Jest płaczliwie, zamiast wzruszająco, pensjonarsko - zamiast perwersyjnie i staroświecko - zamiast stylowo.
Grze zarówno Pfeiffer, jak i Bates nie można nic zarzucić - wystarczy, że z niejakim wdziękiem trzymają się sztywnej konwencji filmu. Za to aniołkowaty Rupert Friend jest tak nieznośny, jak nie do wytrzymania jest ilustracyjna muzyka Alexandre'a Desplaita. Imponujące są za to kreacje Lei de Lonval - kto chce zobaczyć Michelle Pfeiffer w eleganckich kapeluszach, pięknej biżuterii i ponętnych desusach, ten powinien być usatysfakcjonowany.
Do tematyki swego najsłynniejszego filmu "Żegnaj, moja konkubino" (1993) powraca też chiński reżyser Chen Kaige. Z jego najnowszym filmem - "Forever Enthrelled" - wszyscy wiązali tu spore nadzieje. Miał być ambitną próbą przybliżenia historii najsłynniejszego chińskiego śpiewaka operowego - Mei Lenfanga. Spory budżet i znani chińscy aktorzy - główne role grają Leon Lai i Zhang Ziyi - wróżyły nie tylko komercyjny, ale też artystyczny sukces. "Forever Enthrelled" jest jednak porażką Kaige. Szkoda, bo temat był naprawdę wielki.
Trwający 2,5 godziny film rozbity jest na trzy części. W pierwszej Lenfang jest jeszcze adeptem sztuki operowej, rywalizującym o publiczność ze swoim mistrzem. W drugiej, której akcja rozgrywa się "10 lat później", przeskakujemy gwałtownie do czasu, gdy jest już uznaną sławą. Zwieńczeniem tego okresu jest zakończony sukcesem występ na Broadwayu. Trzecia część znów zbyt szybko przenosi nas w czasie do okresu japońskiej okupacji Pekinu i słynnej odmowy występu Lenfanga dla okupanta. Problemem "Forever Enthrilled" jest brak spójności między poszczególnymi partiami filmu, które sprawiają wrażenie trzech odrębnych całości.
Kaige tylko sygnalizuje najbardziej ciekawe aspekty wyjątkowej kariery Lenfanga. Mimo imponującej długości filmu, nie starczyło miejsca na wyjaśnienie charakteru jego rewolucyjnego podejścia do tradycji chińskiej opery. Kaige z biograficznym brakiem wrażliwości podchodzi także do najważniejszego problemu filmu - fenomenu geniuszu Lenfanga. Wygładzone tezy o przekleństwie samotności, będącym źródłem inspiracji wielkiego artysty, nie brzmią w "Forever Enthralled" ani zbyt tragicznie, ani wiarygodnie.
Ogląda się więc film Kaige z estetyczną satysfakcją - jest on stylowo sfotografowany oraz posiada intrygującą muzykę autorstwa Zhao Jipinga, nie można pozbyć się jednak wrażenia esencjonalnej martwoty "Forever Enthralled". Zamiast filmem o fenomenie artysty, pozostaje jedynie filmem o jego życiu.
Ratunku trzeba więc szukać w sekcjach pozakonkursowych. Nieco ponad połowę sali wypełnili widzowie jubileuszowego pokazu w sekcji Panorama - słynnego brytyjskiego filmu telewizyjnego z 1975 roku "The Naked Civil Servant". Ale na pewno się nie zawiedli. To ekranizacja autobiografii Quentina Crispa - ekstrawaganckiego brytyjskiego pisarza, który już w latach 40. XX wieku otwarcie manifestował swój homoseksualizm. W roli głównej - rewelacyjny John Hurt. Mimo że to prosta, telewizyjna rzecz - siła, którą posiada "The Naked Civil Servant" starczyłaby na wszystkie filmy konkursowe. Crisp ma zresztą podczas Berlinale swój mini-przegląd. Obok "Servanta" pokazywany jest także świeży "The Englishman in New York" - opowiadający o amerykańskiej przygodzie pisarza (John Hurt po ponad 30 latach ponownie wciela się w Crispa), wreszcie - dokument "Resident Alien".
Na tych, którzy wybrali się na wczorajszy pokaz "The Naked Civil Servant", czekała nie lada niespodzianka. Po projekcji w spotkaniu z publicznością wziął udział nie tylko reżyser Jack Gold, lecz także sam John Hurt (ten pomruk zaskoczenia na sali, kiedy zapowiedziano jego obecność). Żadnych sesji fotograficznych, żadnych konferencji prasowych, żadnych kordonów ochroniarzy - tylko twórcy i publiczność. "Nie wyobrażacie sobie, jak wielkim wyzwaniem była realizacja takiego filmu w tamtych czasach" - powiedział John Hurt, luźno nawiązując do sukcesu filmu "Obywatel Milk". W tym samym czasie w Grand Hyatt Hotel trwała konferencja prasowa z udziałem Seana Penna i Gusa van Santa.
O niefortunnym doborze konkursowych filmów pisze obecne na festiwalu "Variety". Problemem Berlinale są "dobre filmy w złych sekcjach" - brzmi diagnoza amerykańskiego pisma. Bardzo dobre recenzje otrzymał otwierający tegoroczną Panoramę francuski film "Welcome", opowiadający o mieszkającym we Francji młodym Kurdzie, spore zamieszanie wywołał norweski "off-road movie" "North", wreszcie zauważony został utrzymany w stylistyce Tarantino "High Life". Znużenie konkursowymi propozycjami najlepiej oddaje wypowiedź przewodniczącej jury - Tildy Swinton, która zapytana przez "Screen Daily" o to, co zamierza robić podczas Berlinale, z rozbrajającą szczerością rzuciła: "Naprawdę chciałabym zobaczyć jakieś filmy poza konkursem, w szczególności z sekcji Forum. Nie mam jednak na to czasu". Cierpienia przewodniczącej jury są i moim cierpieniem.
Tomasz Bielenia, Berlin