Reklama

Amerykański patos i piaski Armenii

"Sala samobójców", niejako z urzędu, zdominowała poniedziałkową relację, dlatego pora na garść informacji o tym, co widzowie mogli oglądać w Berlinie podczas kolejnego festiwalowego dnia. A poznali nieznośny amerykański patos i piaski Armenii.

Wspominałem już o "Life In a Day" - podejrzanej próbie skolonializowania nadesłanych z całego świata materiałów filmowych przez amerykański sposób bycia. Film został wyprodukowany przez Ridleya Scotta i jego brata, a wyreżyserowany przez Kevina McDonalda i prawie dwustu użytkowników Youtube'a. Założenie było proste - zapuszczamy wici i prosimy ludzi na cały świecie, by zarejestrowali 24 godziny z swojego życia. Wszystko jednego dnia - 24 lipca 2010. Miał być multikulturowy fresk, wyszedł dowód na to, że nawet z najbardziej zróżnicowanego materiału da się wycisnąć american dream i towarzyszący mu patos.

Reklama

Proszę sobie wyobrazić, że w filmie, który ma ambicję pokazania jednego dnia z życia człowieka, w każdym jego aspekcie, zabrakło np. seksu. Wiadomo. W Stanach dzieci rodzą się z bożej łaski, a czułość i miłość należą się jedynie rodzicom. Youtube, który wciąż, pomimo licznych cenzuralnych i prawnych obostrzeń, pozostaje płaszczyzną demokratycznej komunikacji, za pomocą której wypowiadać może się każdy Inny, użyty został w celu unifikacji i uniformizacji obrazu ludzkiego życia.

Jeśli twórcy "Life In a Day" decydowaliby o zawartości Youtube, zapewne nie znalazłoby się na nim miejsce dla Gracjana Roztockiego, Wiesława Miernika, Kononowicza i Oksany. Niezależnie od tego, kto jakie posiada zdanie na temat wyżej wymienionych postaci, sieć zapewnia im prawo do widzialności.

Dla Griffa, bohatera filmu Leona Forda "Griff the Invisible" również nie ma miejsca w głównym nurcie. W pracy jest obiektem kpin, a życie osobiste zastępuje urojeniami o superbohaterstwie. Wystrojony w kostium z gumy biega po okolicy, wywołując popłoch u sąsiadów.

Widz długo nie dowie się, gdzie leży granica pomiędzy rzeczywistością a urojeniem. Bo stawką filmu nie jest reedukacja Griffa, ale jego otoczenia. Niespodziewanie film Forda z opowieści superbohaterskiej przepoczwarza się w historię miłosną dwójki neurotyków. Te same idiosynkrazje, które wyrzucają bohatera poza nawias społeczeństwa, stają się podstawą niezwykłego związku. Kostium i fantastyczny entourage są w "Niewidzialnym Griffie" inkubatorem dojrzewającego uczucia.

Widzowie produkowanego przez HBO serialu "Czysta krew" ("True Blood") będą mieli, w trakcie seansu, dodatkową satysfakcję porównując postać Griffa do Jasona Stackhouse'a, bowiem obie postaci odtwarzane są przez Ryana Kwandena. Film Forda umacnia jego ekranowe emploi ćwierćinteligentnego osiłka o gołębim sercu. Im bardziej Griff usiłuje zniknąć tym wyrazistszą staje się postacią. Szkoda, że Australijczycy tak rzadko podejmują się dialogu z amerykańską tradycją postaci w lateksach, bo ich zawadiacki akcent dobrze brzmi w ustach Supermanów. Phillipe Mora 28 lat temu wyśmiał zimnowojenne obsesje Wujka Sama, stawiając wobec Człowieka ze stali (pod zmienionym imieniem) zarzuty współpracy z komunistami. Leon Ford, dostrzega w superbohaterskim sztafażu potencjał krytyczny, który zaprzęga do opowieści o inności i akceptacji. A Ryan Kwandon w asyście Maeve Dermody tworzą najrozkoszniejszą parę dziwaków w ostatnich latach.

Drugim wartym uwagi tytułem było amerykańskie "Here". Pierwsze kadry zapowiadały formalną zabawę z percepcją widza. Kolorowe plansze, nasłonecznione pejzaże i prześwietlone klisze podszyte nieco bombastycznym komentarzem. Nagromadzenie bardzo silnych bodźców wymuszało koncentrację na jednym z dwóch dominujących w kinie zmysłów - słuchu bądź wzroku. Stylizowany, literacki komentarz zamieniał się, w asyście agresywnych obrazów, w szumiącą ścieżkę dźwiękową, odzyskawszy orientację w narracji, gubiliśmy się w chaotycznej lawinie obrazów. Skonfundowany otwarciem widz, rzucany był gwałtownie w sam środek armeńskiej pustyni wraz z Amerykaninem wyznaczającym na wydmach punkty orientacyjne dla systemu GPS.

Fabułą filmu stanowi rozwinięcie tego wątku. Egzotyczny kraj jest dla cudzoziemca poligonem zmagań z własną tożsamością. Zderzenie z odmiennością, jak w tysiącach podobnych historii, ma rzucić nowe światło na konstytuujące go elementy. "Here" zasługuje na uwagę ze względu na szczególną "tematyzację" tego procesu. Służąca z reguły jako zwykły kontrapunkt dla bohatera kobieta, w amerykańskim filmie stanowi rewers bohatera. W jego kosmopolitycznej swojskości odbija się jej lokalność, którą przez całe życie wypierała. "Here" jednocześnie wzmacnia kolonialne tradycje filmów o wyprawach w nieznane i naświetla ich uwarunkowania. Efekt końcowy wydaje się być taki sam, jednak w samym procesie ujawniają się zarówno limity przekraczania własnego etnocentryzmu jak i furty do pewnego rodzaju transgresji.

Sobota upłynęła pod znakiem inności, czyli w duchu Berlinale. Zaskakujące, że dopiero te dwa filmy, ujawniające warunki możliwości i ograniczenia w akceptacji odrębności oddały jej sprawiedliwość. Rodzi to pytanie czy na europejskim festiwalu wystarczy ujawnić odrębne wzorce, prezentując odmienne kulturowo treści, czy należy je tłumaczyć poprzez bohaterów i znajome chwyty formalne?

Stanisław Liguziński, Berlin

Czytaj raport specjalny z Berlinale 2011!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama