"Poskromienie złośnicy": Nuda, nuda w Zakopanem [recenzja]

Magdalena Lamparska i Mikołaj Roznerski w filmie "Poskromienie złośnicy" /Netflix /materiały prasowe

Niedawno sieć obiegła informacja, że w najbliższym czasie aż osiemnaście polskich produkcji wzbogaci wirtualną bibliotekę Netflixa. Jedna z nich miała już swoją premierę. 13 kwietnia na platformie zadebiutowała komedia romantyczna "Poskromienie złośnicy", a na koniec miesiąca zapowiedziana jest kolejna część "365 dni". Jeżeli następne produkcje będą reprezentować podobny poziom, to nie zapowiada się zbyt ciekawie. Jakie jest "Poskromienie złośnicy"? Przewidywalne, nieciekawe i nudne.

Powtórka z rozrywki

Komedie romantyczne są jednym z najchętniej oglądanych gatunków filmowych. Polscy twórcy doskonale zdają sobie z tego sprawę i pewnie dlatego tak chętnie zasypują widzów nowymi tytułami. Niestety, większość tych filmów z nowością ma niewiele wspólnego, ponieważ zgodnie z zasadą, że najbardziej lubimy to, co już znamy, na plan filmowy od lat powracają ci sami aktorzy, a fabuła filmów niewiele się od siebie różni. Nawet specjaliści od promocji nie muszą się za bardzo głowić. Wystarczy pozmieniać zdjęcia aktorów na nowe i można rozklejać plakaty po miastach. Mimo tego braku oryginalności widzowie i tak szturmują kina. Skoro ludzie tak chętnie oglądają te produkcje, to po co zmieniać formułę, która najwyraźniej się sprawdza.

Reklama

Tajemnice Dumbledore'a": Prawo (nie najlepszej) serii

Humor jak z kiepskiego kabaretu

W polskie komedie romantyczne postanowił zainwestować również i Netflix. W ubiegłym roku mogliśmy oglądać "Miłość do kwadratu", a od kilku dni "Poskromienie złośnicy". Jeśli tytuł kojarzy wam się z dziełem Szekspira albo chociaż z filmem z Heathem Ledgerem, to muszę was ostrzec - podobieństwa kończą się na tytule. Tytułową złośnicą w filmie Netflixa jest Kasia, młoda naukowczyni, która chce zrewolucjonizować pszczelarstwo i dołożyć swoją cegiełkę do ratowania przyrody. A robi to w nowoczesnym laboratorium w centrum Chicago, więc przez chwilę jest bardzo światowo. 

Jednak nawet ratowanie świata musi zejść na drugi plan, gdy w grę wchodzą problemy sercowe. Już w pierwszej minucie nasza bohaterka przyłapuje partnera na zdradzie. Charakterna góralka bez zastanowienia porzuca swoje badania oraz ukochane pszczoły i z jedną walizką w ręce wraca do ojczyzny. A gdzie dokładnie? Tu z pomocą przychodzi nam jeden z bohaterów, który na pytanie czy zdradzona kobieta pochodzi z piekła, odpowiada: "Gorzej... z Zakopanego". Twórcy oczekują chyba w tym momencie salwy śmiechu. Ja miałam ochotę uderzyć głową w ścianę. Tego typu humor jest obecny w filmie do samego końca. 

"Zaginione miasto": Poszukiwacze zaginionego miasta

Jak odwrócić uwagę widza?

Niespodziewany powrót Kaśki krzyżuje plany niektórym członkom jej rodziny. Panowie (grani przez Piotra Cyrwusa i Tomasza Sapryka) chcą bowiem sprzedać rodzinną ziemię wyrachowanej bizneswoman z Warszawy, która ma być czarnym charakterem filmu. Nie należy się jednak do niej przyzwyczajać. Pojawia się w zaledwie kilku scenach i za każdym razem od razu wylatuje z pamięci. Jednak dzięki jej ingerencji powstaje plan pozbycia się tytułowej złośnicy z Zakopanego. Wszak jeśli znajdzie się ktoś, kto kolejny raz złamie jej serce, to z pewnością zapała nienawiścią nie tylko do mężczyzn, ale również i do rodzinnych stron. 

Czy tak zachowałaby się jakakolwiek racjonalna osoba? Według twórców "Poskromienia złośnicy" jak najbardziej - przecież zdradzona Katarzyna uciekła wcześniej z Chicago, więc bez wątpienia i z Zakopanego uda się ją wypędzić. Tutaj na scenę wkracza Mikołaj Roznerski w roli Patryka, który ma Kaśkę rozkochać i porzucić. Ulubieniec widzów i trzykrotny laureat Telekamer dla najlepszego aktora, nie pokazuje w tym filmie swojego talentu aktorskiego. Zamiast tego można podziwiać jego... mięśnie. Twórcy wykorzystują bowiem każdą sytuację, by go rozebrać na ekranie. Może chcą w ten sposób odwrócić uwagę widzów od problemów swojego dzieła?

"Wszystko wszędzie naraz". Śmierć, podatki i multiświat

Zwiastun zdradza wszystko

A tych nie brakuje. Oglądając "Poskromienie złośnicy" nie trudno oprzeć się wrażeniu, że scenariusz powstał w przerwach między innymi, ważniejszymi projektami scenarzysty. Nie ma w nim choćby kropli oryginalności, a fabuła jest do bólu przewidywalna. Już zwiastun zdradza przebieg całego filmu. Warto podkreślić, że trwa on niecałe dwie minuty, a cały film prawie dwie godziny! Jest to w sumie godne podziwu, że w trakcie tych dodatkowych 109 minut nie wydarza się nic, co mogłoby widza zaskoczyć lub zaciekawić. Nie broni się scenariusz, nie bronią się dialogi ani aktorzy. 

Lamparska, która zazwyczaj jest jasnym punktem nawet słabych produkcji, tu jest nijaka. Teoretycznie ma być hardą kobietą z gór, a tak naprawdę jest zagubioną dziewczynką, której los się odmienia, gdy pojawia się rycerz na motocyklu. W końcu niezależność i feminizm kończą się gdy trzeba kran albo płot naprawić. Nawet najlepsza naukowczyni na świecie sobie z tym przecież nie poradzi. Bez najbardziej męskiego ze wszystkich mężczyzn, Kaśka żyłaby w rozwalającej się chatce otoczona przez wrogów czyhających na jej zgubę. O Mikołaju Roznerskim można powiedzieć jedynie, że pojawia się na ekranie i napina mięśnie. Między główną parą aktorów nie ma żadnej chemii. Ich wspólne sceny częściej wywołują ciarki żenady niż uczucie rodzącej się miłości. 

"Piosenki o miłości": Byłem sobie raz

Miałka pocztówka z Zakopanego

Większość aktorów gra jakby właśnie zeszli z planu kiepskiego paradokumentu. Przy nich pojawiający się na kilka sekund Adam Małysz nie wypada tak najgorzej. Jeśli słysząc słowa "miłość" i "Zakopane" na myśl przychodzi wam Sławomir, to będziecie zadowoleni. W filmie o stolicy Podhala nie mogło przecież zabraknąć jego nieoficjalnego hymnu. Sławomir wyjątkowo nie gra samego siebie, ale urzędnika, który... narzeka na ten sylwestrowy hit. Muszę jednak przyznać, że jest on jednym z nielicznych aktorów, który się w tym filmie stara zabawić swoją postacią. 

Przez cały seans miałam wrażenie, że nikomu się w tym filmie nic nie chce. Większość scen wygląda jakby została nakręcona w pierwszym ujęciu. Jeżeli ekipie filmowej nie zależy na własnej produkcji, to i od widzów nie można oczekiwać większego zaangażowania. "Poskromienie złośnicy" jest przewidywalne, nieciekawe i po prostu nudne. Wydaje się, że film Anny Wieczur-Bluszcz powstał tylko po to, by pokazać użytkownikom Neflixa uroki Podhala, bo jedynie widoki się w nim dobrze prezentują. 

Zakopane jest w "Poskromieniu złośnicy" miejscem niemal baśniowym, co podkreślane jest przez ścieżkę dźwiękową. Magiczny jest również kozioł, który prześladuje Roznerskiego. W centrum miasta nie ma tłumów, pogoda zawsze jest słoneczna - poza momentem, gdy fabuła wymaga nagłego oberwania chmury w celu zbliżenia do siebie głównych bohaterów oraz ich rozebrania. Są przecież rzeczy ważne i ważniejsze. 

Ocena: 2/10 (za widoki i kozła)

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Netflix | Poskromienie złośnicy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama