Zygmunt Malanowicz: "Zaczynałem od Polańskiego"
Zygmunt Malanowicz (ur. 4 marca 1938 roku) jest najbardziej znany z roli w głośnym filmie Romana Polańskiego "Nóż w wodzie" z 1961 roku. Choć produkcja przeszła do historii światowego kina, aktor przez wiele lat nie miał szczęścia do ról kinowych i poświęcił się pracy w teatrze. Od 1982 roku Malanowicz związany jest z Teatrem Rozmaitości w Warszawie. Teraz powraca filmem Jacka Borcucha "Tulipany".
To opowieść o nowym życiu, które rozpoczynają starzy przyjaciele. Jest ich trzech: Lolek (Tadeusz Pluciński), Matka (Jan Nowicki), Mały (Zygmunt Malanowicz). Połączyły ich wspólne marzenia, miłość do kobiet i razem spędzone lata. Wiele się zmienia, kiedy jeden z nich będzie potrzebował pomocy. Cała trójka spojrzy na życie z nowej perspektywy.
W filmie wystąpili także Andrzej Chyra i Iwona Ostrowska oraz Małgorzata Braunek, która za swą rolę otrzymała na festiwalu w Gdyni w 2004 roku nagrodę dla najlepszej aktorki drugoplanowej. "Tulipany" zadebiutowały na ekranach polskich kin 4 marca 2005 roku.
Z Zygmuntem Malanowiczem o powrocie do kina, przemijaniu, młodych polskich twórcach, ale przede wszystkim o Romanie Polańskim rozmawiała Anna Kempys.
Na planie "Tulipanów" Jackowi Borcuchowi udało się zgromadzić plejadę wybitnych polskich aktorów, których już od dawna nie można było oglądać na ekranach kin. Trudno było państwa zebrać i namówić na udział w tym projekcie?
Zygmunt Malanowicz: - Reżyser dotarł do nas bez problemów. Jacek Borcuch pisał ten scenariusz pod nas i od początku wiedział kto ma zagrać w "Tulipanach". Trzeba było tylko dopracować terminy i nakręcić film. Scenariusz nam wszystkim od razu bardzo się spodobał. Mówię o tym z pełnym przekonaniem, bo rozmawialiśmy o tym wielokrotnie. Myśmy uwierzyli w to, że warto zainwestować siebie w ten film. Były oczywiście trudności natury finansowej, bo ludzie coś obiecują, a potem "zapominają"... Wszyscy muszą się dobijać do tego, bez czego film przecież nie powstanie, czyli bez pieniędzy. A ich zdobycie na taki film nie jest łatwe. Jednak udało się i to cieszy.
Co pana najbardziej zainteresowało w scenariuszu?
Zygmunt Malanowicz: - Poza taką ogólną formą, która mi się spodobała, ujęła mnie jedna rzecz szczególnie - scena rozmowy pomiędzy ojcem i synem. Nie ma w niej takiego poziomu hierarchii, jak to zazwyczaj bywa, kiedy syn słucha pokornie tego, co mu ojciec mówi - o moralności i o tym jak należy żyć. W "Tulipanach" jest rozmowa kumpla z kumplem. W tej rozmowie ojciec i syn nawet zwierzają się sobie. W życiu zawsze nadchodzi czas niełatwych rozliczeń, kiedy trzeba mieć trochę odwagi - coś załatwić, coś powiedzieć, coś zdecydować. I o tym jest ten film. Mam nadzieję, że takie kino nie przejdzie bez echa.
Podczas festiwalu w Gdyni "Tulipany" znalazły się w czołówce najdłużej oklaskiwanych filmów. To dobrze wróży karierze ekranowej tej produkcji. Wiele osób uważało, że był to jeden z najciekawszych tytułów pokazywanych w ubiegłym roku w Gdyni.
Zygmunt Malanowicz: - Ja też uważam, że był to jeden z najlepszych filmów w Gdyni. Na festiwalu jest swego rodzaju konfrontacja. Jacek Borcuch nie robił tego filmu pod festiwal, pod nagrodę. On po prostu miał coś do powiedzenia. Czy film otrzymuje nagrody czy nie, jest mniej ważne.
Praca z ludźmi, których pan zna od lat, musiała być wyjątkowo miłym przeżyciem.
Zygmunt Malanowicz: - Znamy się wszyscy bardzo dobrze. Z Jankiem Nowickim już ponad 40 lat. Z Małgosią Braunek mniej, ale robiłem z nią dość ważny w swoim czasie film, czyli "Polowanie na muchy" Andrzeja Wajdy. Pracowało nam się bardzo dobrze. Patrząc z perspektywy czasu, takie spotkanie należy do wyjątkowo przyjemnych, więc i praca nie może być trudna ani konfliktowa.
Andrzej Chyra gra w filmie pańskiego syna. Jak wyglądała współpraca pomiędzy wami? Macie panowie najwięcej wspólnych scen w filmie.
Zygmunt Malanowicz: - To było partnerstwo. Andrzeja prywatnie bardzo lubię, jesteśmy razem w jednym teatrze i spotykamy się prawie codziennie. Andrzej gra w tym filmie rolę trochę wyciszoną, trochę sprzeczną z jego temperamentem. On prywatnie jest bardzo aktywny... Praca była szybka i precyzyjna, bo widzieliśmy, co i jak mamy zagrać, co powiedzieć i po co.
Czym jest dla pana przemijanie? Film opowiada przecież także o tym, że młody człowiek uświadamia sobie, czym jest upływ czasu. Czy to coś smutnego?
Zygmunt Malanowicz: - To trudne pytanie. Wydaje mi się, że przemijanie nie jest smutne pod warunkiem, że ma się świadomość, iż życie jest takie, a nie inne. W życiu trzeba coś wziąć i trzeba coś dać. Wiadomo, jaki będzie tego finał, więc nie ma czym martwić. Bohaterowie filmu, pomimo swego wieku, są bardzo radośni i myślą pozytywnie. Ważne jest to, co dla siebie robią, że wciąż są razem i mogą na siebie liczyć.
Przez wiele lat nie grał pan w filmach. Co się z panem przez ten czas działo?
Zygmunt Malanowicz: - Nie odstawiłem tego zawodu na bok. Po transformacji politycznej wytworzyła się taka sytuacja, że ludzie nie widzieli, dokąd mają iść. Ludzie chłonęli wolność, ale perspektywy szalenie się skurczyły. Nastąpił proces bardzo trudnego i żmudnego zdobywania pieniędzy na jakiekolwiek projekty itd. Teatry się pozamykały, zrobiły się jakieś dziwne klany środowiskowe, które trwają do tej pory. Nie miałem po prostu żadnych ciekawych propozycji. Poza tym nie wszyscy reżyserzy mnie kochają. To był okres pewnego zapomnienia, ale ja wiele nie straciłem. Przez te lata mniejszego zainteresowania moją osobą, czas wypełniał mi teatr. Uważam, że dla aktora teatr jest rzeczą najważniejszą. Z filmem bywa różnie... Często wiele rzeczy jest dziełem przypadku.
- Aktor musi sobie radzić. Poniekąd uważam to za stan normalny, choć w naszej kinematografii jest to stan trochę wypaczony. Polska kinematografia ma ogromną zdolność niszczenia talentów aktorskich. Jeśli ktoś zaistnieje w sposób znaczący, to nagle niknie... To jest nie do pomyślenia w Stanach. Taki np. Dustin Hoffman zawsze będzie trwać, zawsze będą dla niego role, bo tam się uważa, że on reprezentuje sobą jakąś wartość, bez względu na wiek. U nas nie zawsze się to zauważa.
Czy widział pan film "Trzeci" Jana Hryniaka, który bardzo wyraźnie nawiązuje do "Noża w wodzie"? Film Romana Polańskiego był pana debiutem filmowym i wielkim sukcesem.
Zygmunt Malanowicz: - Widziałem, grają tam moi koledzy - Magda Cielecka, Jacek Poniedziałek i Marek Kondrat - i grają świetnie. Natomiast nie wiem, czy najszczęśliwsze było, żeby podpierać się filmem, który ma w sobie znamiona pewnej wielkości. Nie oceniam talentu ani zdolności reżysera, bo nie jest to moje zadanie. Nie chcę oceniać artystów publicznie - droga, na jaką wstąpią, będzie mówić za nich. Jeżeli jednak reżyser decyduje się na taki zabieg, to trzeba się zastanowić, czy on w ogóle ma coś do powiedzenia.
Jak wyglądała praca na planie "Noża w wodzie"? O tym filmie uczą już w podręcznikach do historii kina - pan jest częścią tej historii.
Zygmunt Malanowicz: - Scenariusz był skonstruowany bardzo precyzyjnie i myśmy się tego dokładnie trzymali. Forma filmu była na tyle silna, że nie bardzo można było wyjść poza jej ramy. Romek bardzo dbał o pewną estetykę, dbał o kadr, który jest w tym filmie wysmakowany. W "Nożu w wodzie" nie ma nadużycia jakichś niepotrzebnych planów - każda rzecz jest na swoim miejscu. W tamtych latach nie było jeszcze transfokatora - uniwersalnego obiektywu - którym później wszyscy reżyserzy się zachwycili i używali go nadmiernie. Ale może szczęście, że go nie było. Film ma przez to kompletnie inny charakter.
Jaki na planie był Roman Polański?
Zygmunt Malanowicz: - O improwizacjach nie mogło być mowy. On poszukiwał pewnych prawd i wiele wymagał od aktora. Zgadzał się na to, że można zagrać jakąś scenę tak albo tak. Nie upierał się, że tylko on ma rację. Jednak jasne było, kto nad kim panuje. Romek przez cały czas przejawiał chęć przewodnictwa, wodzostwa. Polański od początku wyczuł, że trzeba znaleźć klucz do każdego z osobna z trójki bohaterów filmu. Widział, że Jola Umecka może mieć kłopoty z koncentracją, bo to amatorka. Ona nie bardzo widziała, co to znaczy skupić się, nie umiała się skoncentrować. Leon miał już wtedy ogromne doświadczenie filmowe. A ja byłem po trzecim roku studiów, zdałem na czwarty - końcowy dyplomowy.
- Zaczynałem u Polańskiego, to był mój debiut na dużym ekranie. Tak samo zresztą jak Romka. Ten człowiek już wtedy bardzo dużo widział o filmie. W jego wcześniejszych filmach, tych krótko i średniometrażowych, było widać zalążek wielkiego reżysera.
Jak realizowano "Nóż w wodzie"? Wtedy nie było przecież takich możliwości technicznych jak teraz.
Zygmunt Malanowicz: - Kamera raz była na łódce, a raz na tratwie, którą przymocowano do burty. Pogoda płatała nam figle. Z początku wydawało się nam, że skoro jest to kameralny film - troje ludzi, jacht bez statystów - to nakręci się go bardzo szybko. Stało się jednak inaczej. Okazało się, że nie było tak łatwo. Pogoda na jeziorach jest bardziej zmienna, wiatr jest częstszy i nieoczekiwany, często nie wiadomo, skąd wieje i jak długo będzie wiał. Robi się natychmiast szkwał i rodzi się burza. Wszystkie nasze łódeczki, gdzie przymocowany był sprzęt, np. agregator, rozpraszały po tym ogromnym jeziorze. Trzeba było potem je zbierać, a czas leciał. Często zjeżdżaliśmy z planu tylko z jednym albo z dwoma metrami ekranowymi filmu.
Czy Polański spodziewał się, że film osiągnie tak wielki sukces? Jak panu się wydaje? Czy byliście zaskoczeni międzynarodową karierą "Noża w wodzie", nominacją do Oscara?
Zygmunt Malanowicz: - Nie byliśmy tak bardzo zaskoczeni, bo Romek wiązał duże nadzieje z tym filmem. To pasjonat sztuki filmowej, sam zawsze sobie mówił: "Co mogę robić innego? Niczego innego nie umiem". Nie mógł jednak do końca przewidzieć tego sukcesu. Mnie zaskoczył fakt nominacji do Oscara. Nie mieliśmy jednak szczęścia, bo w tym samym roku był nominowany film Felliniego "Osiem i pół". Wiadomo było, kto wygra, ale przegrać z takim facetem, to nie jest wstyd. Jednak już wtedy wszyscy zauważyli, że Polański będzie reżyserem dużego formatu, wszyscy mieli tę świadomość.
- Z kolei echa w Polsce po tym filmie były różne, pojawiły się dość napastliwe ataki. Na tyle napastliwe, że graniczące z nieprzyzwoitością. Tak nie powinni zachowywać się dziennikarze i krytycy. Podczas kręcenia zdjęć działy się różne dziwne rzeczy... Kilku "satelitów" krążyło po planie filmu. Miałem wrażenie, że cała ekipa jest inwigilowana. Myśmy jednak robili swoje.
Pana zdaniem, teraz młodzi twórcy mają większe szanse, żeby zaistnieć niż wtedy, przed laty?
Zygmunt Malanowicz: - Myślę, że młodzi mają szanse. Wielkie sukcesy odnosiła na przykład "szkoła polska", która dała nam paru wybitnych twórców. Oczywistą jest rzeczą, że na kontynuację tej linii mają szansę tylko młodzi utalentowani ludzie. Na razie nie ma ich zbyt wielu. Wszystko wciąż rozbija się o pieniądze. Wiara w to, co chciało się robić upada. Energia jest odbierana młodym. Ludzie się frustrują, bo jak już się dobiją o pieniądze na film, to się okazuje, że produkcje są nieudane. Problemem jest też to, że nie mamy zawodowych scenarzystów. Wszystko rozbija się o scenariusz - jeżeli trafi się jakiś się dobry, to sukces. Myślę jednak, że może teraz jakoś się to odrodzi. Tacy reżyserzy, jak Jacek Borcuch czy Magda Piekorz, autorka filmu "Pręgi", mają coś do powiedzenia. Jeśli dojdą do głosu, będą robić dobre filmy.
Pana najbliższe plany?
Zygmunt Malanowicz: - Gram w Teatrze Rozmaitości w Warszawie, w trzech spektaklach: "Festen", "Burzy" i "Dybuku". Nowe rzeczy przygotowują Krzysztof Warlikowski i Grzegorz Jarzyna, a to są reżyserzy, którzy na szczęście mają coś do powiedzenia, są utalentowani. Wciąż czekam na ciekawe propozycje.
Dziękuję za rozmowę.