Reklama

Zofia Czerwińska: Niezłe ze mnie ziółko!

Ma charyzmę, wielki talent aktorski i niezwykłe poczucie humoru. Zofia Czerwińska zawsze mówi to, co myśli. Znamy ją z seriali "Alternatywy 4" i "Czterdziestolatek", filmu "Miś" oraz setek innych świetnych ról. Od niedawna gra w "Pierwszej miłości".

Ma charyzmę, wielki talent aktorski i niezwykłe poczucie humoru. Zofia Czerwińska zawsze mówi to, co myśli. Znamy ją z seriali "Alternatywy 4" i "Czterdziestolatek", filmu "Miś" oraz setek innych świetnych ról. Od niedawna gra w "Pierwszej miłości".
Zofia Czerwińska zagrała w ponad 150 filmach i serialach /AKPA

Pracowała z najlepszymi polskimi reżyserami. Nie żałuje, że często grała postaci drugoplanowe. Mówi, że wiele z nich i tak wysunęło się na plan pierwszy.

Dołączyła pani do serialu "Pierwsza miłość". Kim jest grana przez panią postać?

- To Matylda, matka Cezarego (Robert Wabich). Przybywa z misją, na razie tajemną, ale zdradzę, że plany ma niecne i szeroko zakrojone. To niezła intrygantka.

A miało być komediowo, tak przynajmniej zapowiadała produkcja...

- Bo jest. Przynajmniej na początku. Wygłasza zabawne kwestie, popełnia gafy. Ot, taka damulka, z której można się trochę pośmiać. A i ja staram się grać to... śmiesznowato. Trzeba przyznać, że zadanie mam ułatwione, bo scenariusz jest napisany zgrabnie i zabawnie.

Reklama

Jak długo pani bohaterka zagości w serialu?

- Mówiło się o epizodzie. Teraz widzę, że rola się rozrasta. Często tak mam, że wpadam gdzieś na chwilę, a zostaję na dłużej. Jak przyszłam do "Plebanii" na dwa dni zdjęciowe, to zostałam na trzy lata. Jako listonoszka, co to miała tylko wejść do księdza proboszcza i powiedzieć: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Niewykluczone, że podobnie będzie tu.

Serial kręcony jest we Wrocławiu, pani mieszka w Warszawie. Podróże nie męczą?

- Latam samolotem, mam to zastrzeżone w umowie. To najszybszy i najwygodniejszy środek lokomocji. Bardzo to lubię, w dodatku się nie boję, ponieważ absolutnie nie wierzę w to, że samolot w ogóle może latać! Moim zdaniem ja nie lecę, tylko jakoś cudownie się przemieszczam. Poza tym proszę nie zapominać, że od ośmiu lat jestem w "Kiepskich", również kręconych we Wrocławiu. Więc te drogi powietrzne, których nie rozumiem, nie są mi obce.

Malinowska ze "Świata według Kiepskich" to też niezłe ziółko...

- Ziółko? Prawdziwy potwór! I ja tego potwora gram z pełną premedytacją. Kocham takie wyzwania.

Czy na obu planach traktują panią, z racji wieku i doświadczenia, ze szczególnym poważaniem?

- A kto by tam się bawił w takie ceregiele? Tu wszystko odbywa się błyskawicznie. Kiedy po raz pierwszy przyszłam do serialu, spytałam reżysera: "Jak to mam grać?". Odpowiedział: "Szybko!". I to się akurat nie zmienia od lat - w serialach ani w filmach.

A co się zmienia?

- Przede wszystkim inne są obecnie warunki pracy - nieporównywalnie lepsze. Kiedyś nie było mowy o cateringu. Aktor przychodził na plan z kanapką albo był kocioł ze wspólnym jedzeniem. Kręciło się na taśmie ORWO, która była trudna do zdobycia i każdy film miał limit dubli. Tam było po jednej kamerze i trzeba było przestawiać wszystko, żeby zrobić zbliżenie, detal etc. Dziś idzie to w mig. Inna epoka, inne możliwości, co obserwuję z ogromną satysfakcją.

W 1957 roku ukończyła pani studia aktorskie. Zatem jest pani w zawodzie z górą 60 lat.

- Zgadza się, jubileusz ten zbiegł się z urodzinami mojej uczelni, PWST w Krakowie, która świętowała w 2017 roku 70-lecie. Wygłosiłam z tej okazji przemówienie. Opowiadać było co, bo przez te lata nieprzerwanie pozostawałam aktywna zawodowo. Zagrałam w ponad 150 filmach i serialach, jednocześnie będąc obecna na scenie (w warszawskim Teatrze Syrena przepracowałam 30 lat!), estradzie, w eventach i reklamie. To wszystko jest aktorstwo. Piękna rzecz, jak by nie patrzeć.

Debiutowała pani na I roku studiów w "Pokoleniu" Andrzeja Wajdy.

- Miałam szczęście i miałam... Romka Polańskiego. (śmiech)

Co to znaczy?

- On mi tę rolę wykombinował. Wkręcił mnie, bo Romek to był niezły wkrętek, umiał się wcisnąć dosłownie wszędzie. Poznaliśmy się podczas egzaminów do szkoły teatralnej, w 1953 roku. Oboje rocznik 33. Z tym, że ja zdałam, a on nie. Wtedy wkręcił się do Wajdy, który szukał dziewczyny na barmankę do "Pokolenia". Wówczas Romek rzucił: - To nie szukajcie, ja wam przywiozę. I zabrał mnie. Tak to wyglądało.

Musiała się pani sprawdzić, skoro po czterech latach reżyser obsadził panią w filmie "Popiół i diament".

- Były to niewielkie rólki. Tym mniejsze, że zdrowo okrojone przez cenzurę. Wystarczyło, że w "Popiele i diamencie" pada kwestia: "Nastała wolność", na co ja mówię: "To jeszcze zobaczymy", żeby wyciąć tę scenę. Cenzura była zmorą tamtych lat. Najpierw grzebali w scenariuszu, potem przychodzili na plan. Czasem nie musieli zresztą, bo zawsze pełno było tzw. czynników partyjnych, ludzi władzy. Partyjny musiał być kierownik produkcji, reżyser w zasadzie też. Wajda nie był, ale  drugi reżyser już obowiązkowo!

Pracowała pani jeszcze potem z Wajdą?

- Grałam u niego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Za czasów dyrektora Zygmunta Hübnera reżyserował tam cztery przedstawienia. Przyjaźniliśmy się do końca. Mam zdjęcie, zrobione dwa tygodnie przed jego śmiercią na festiwalu w Gdyni. Przyszłam mu z Dżekiem pogratulować. A Andrzej bardzo lubił Dżeka. Kazał ochroniarzowi włożyć go na stół, żebyśmy we trójkę pozowali. Ochroniarz się burzył: - Gdzie pies na stole? Ale Andrzej się śmiał. To było nasze ostatnie spotkanie.

Lista filmów, w których pani grała, to zapis historii polskiej kinematografii. Np. "Rejs"...

- Miałam w nim jedno ujęcie, choć kontrakt opiewał na 30 dni zdjęciowych! Podobnie jak u kolegów: Wojtek Pokora pojawia się też tylko raz, Jurek Dobrowolski wcale, poza wejściem bez biletu, Jola Lothe gdzieś się przesuwa, podpisana na główną rolę. Jedyny Maklakiewicz się ostał. I Wanda Stanisławska. Resztę wzięli amatorzy, bo takie było widzimisię Marka Piwowskiego. My jednak, w pełnej dyscyplinie, stawialiśmy się co rano, o ustalonej godzinie w charakteryzatorni, a potem na pokładzie, z nadzieją, że tego dnia zagramy. I wracaliśmy jak niepyszni do swych kajut.

Mieszkaliście na tym statku?

- Oczywiście. Nazywał się "Dzierżyński", a jego kapitan miał najlepsze wyczucie mielizny na świecie! I myśmy płynęli pod prąd z Gdańska do Warszawy. Wszyscy aktorzy obrażeni na reżysera.

A jak się pracowało z Bareją?

- To było cudo! Uznawał mnie, lubił, w każdym filmie powierzał choćby malutką rolę. W "Alternatywy 4" większą, Balcerkowej, której nie chciałam wziąć. Nie czułam jej jakoś. Najpierw grałam to w parze z Ludwikiem Pakiem. Niestety był on, najoględniej mówiąc, wciąż niedysponowany. Nie dało się pracować. W dodatku przyszedł stan wojenny, przerwano produkcję. Wróciliśmy na plan po paru miesiącach. Bareja spotkał przypadkiem na kawie na Chełmskiej Witka Pyrkosza. - Co robisz? - pyta. - Nic w tej chwili - mówi Pyrkosz i tak znalazł się u nas w serialu, zastępując Paka. Dobrze się stało, bo Pyrkosz mi tę Balcerkową ustawił. Ponieważ jestem charakterystyczna po kokardy i mam temperament, to mogłam zagrać typula takiego, że aż strach! A on mnie ściągał. Mądry aktor, ten mój serialowy mąż, a prywatnie przemiły kolega. Bardzo mi Witka brakuje. Staszka Barei zresztą też.

W "Misiu" mówi pani: "A Irusia będzie teraz całować oczka Misia-Rysia". I daje mu w twarz, co Stanisław Tym do dziś wspomina!

- Zgadza się. Twierdzi, że nigdy tak nie dostał w mordę, jak od Zosi Czerwińskiej. A przecież to delikatne było, tylko tak zmontowane. Przyjaźnimy się do dziś, mieszka tuż obok, na Powiślu.

W tej mozaice wspomnień nie może zabraknąć "40-latka" i pani roli.

- Do tego stopnia niewielkiej, że Jurek Gruza, z którym się bardzo lubiliśmy, rzekł do mnie z zakłopotaniem: - To taki drobiazg, że aż nie wypada proponować. Chodziło o rolę kreślarki Zosi w baraku na budowie u Karwowskiego. Pomyślałam: sami mężczyźni, ona jedna w tym baraku, musi być ją widać. I nie myliłam się. To moje "Może herbatki, panie inżynierze" weszło do obiegu i funkcjonuje do dziś. A jak mówi się o "40-latku", to tylko o głównych postaciach, o Maliniaku i o mnie. To miłe.

Można powiedzieć, że jest pani mistrzynią drugiego planu...

- Drugiego, który czasem wysuwa się na pierwszy. Jak jest już wywiad ze mną, to ja się mogę pochwalić? Kiedy kręciliśmy "Złoto dezerterów" i weszłam na plan jako garbuska, to Kasia Figura orzekła, że nie mieli tam co grać. Reżyser Majewski dodał dla mnie specjalnie kilka ujęć, a ja jestem dumna - bo zrobić z siebie pogarbioną staruszkę, większą niż się jest, wymaga odwagi. Zwłaszcza że swoje lata mam. Ale kondycję godną pozazdroszczenia!

Jest pani energiczna i konkretna, a przy tym otwarta, ciepła.

- Jeszcze ciepła... (śmiech)

I to poczucie humoru!

- Zawsze je miałam, to mój znak rozpoznawczy. Potrafię się śmiać ze wszystkiego. Ostatnio przeczytałam na Facebooku...

To pani ma Facebooka?

- A czemu nie? Świat idzie do przodu, a ja jestem towarzyska i nie zgadzam się, żeby szedł beze mnie. Dlatego nauczyłam się obsługi komputera i korzystam z portali społecznościowych. Tam właśnie niedawno opowiedziałam się przeciw homofobii, no i miałam bardzo dużo lajków. Pozytywnych. Ale jeden facet napisał: "Tę babę to chyba tylko śmierć z przekaziorów zdejmie!" Z przekaziorów... No i jak tu się nie uśmiać?

Rozmawiała Jolanta Majewska-Machaj

Zofia Czerwińska urodziła się 19 marca 1933 roku w Poznaniu. Krakowską PWST skończyła w 1957 roku. Debiutowała w "Pokoleniu" Andrzeja Wajdy. Od 1979 roku. związana z Teatrem Syrena w Warszawie. Znamy ją z ról w serialach: "40-latek", "Alternatywy 4" i filmów "Lekarstwo na miłość", "Poszukiwany poszukiwana", "Miś", "Złoto dezerterów". Od 2008 r. gra w "Świecie według Kiepskich", a od niedawno w "Pierwszej miłości". Mieszka na warszawskim Powiślu. Kocha zwierzęta. Ma psa Dżeka, który raze m z nią zostawił odcisk łapy w Alei Gwiazd w Międzyzdrojach (2012).

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Zofia Czerwińska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy