Reklama

Zdzisław Wardejn: Kulturalny, uprzejmy, dobrze wychowany

Znamy go z takich filmów, jak "Kogel-mogel", "Och, Karol", "Komedia małżeńska", "Szamanka", "Poznań 56", "Stara baśń". Występuje również w serialach, m.in. "Na krawędzi", "Zbrodnia", "Pierwsza miłość". Zdzisław Wardejn na brak pracy nie narzeka. Wkrótce zobaczymy go w filmie Macieja Migasa "Żyć nie umierać", inspirowanym losami Tadeusza Szymkowa.

Znamy go z takich filmów, jak "Kogel-mogel", "Och, Karol", "Komedia małżeńska", "Szamanka", "Poznań 56", "Stara baśń". Występuje również w serialach, m.in. "Na krawędzi", "Zbrodnia", "Pierwsza miłość". Zdzisław Wardejn na brak pracy nie narzeka. Wkrótce zobaczymy go w filmie Macieja Migasa "Żyć nie umierać", inspirowanym losami Tadeusza Szymkowa.
Zdzisław Wardejn na brak pracy nie narzeka /AKPA

Docent Wolański, w którego wcielił się pan w filmie Romana Załuskiego "Kogel-mogel" (1988) oraz w jego kontynuacji "Galimatias, czyli kogel-mogel 2" (1989), stał się postacią kultową, a Polacy go pokochali. Dlaczego?

Zdzisław Wardejn: - Bo był taki, jak każdy typowy przedstawiciel swego pokolenia: mąż, ojciec, do tego pracownik naukowy, a więc niegłupi chłop. Kulturalny, uprzejmy, dobrze wychowany. Wielu się z nim utożsamiało albo chciało utożsamiać.

Nie był to znowu taki ideał. Wręcz przeciwnie - pan docent to straszny maminsynek i pantoflarz. Do tego podrywacz, co ujawniło się zwłaszcza w drugiej części filmu.

Reklama

- Potwierdza to moje słowa. W każdym mężczyźnie siedzi jakiś demon, oczywiście mniej lub bardziej ukryty (śmiech), co widać przy bliższym poznaniu.

Szybko, jak na ówczesne standardy, bo już po roku, nakręciliście drugą część. Skąd taki pośpiech?

- Wątki były niezakończone, a film budził ogromne zainteresowanie widowni.

I budzi do dziś, mimo upływu czasu.

- W ogóle zauważyłem, że chętnie wracamy do obrazów z tamtych lat. Były dopracowane, posiadały pewną wartkość, ruch, którego często brakuje współczesnym produkcjom. Poza tym mieliśmy kapitalny scenariusz współautorstwa Ilony Łepkowskiej, okrzykniętej potem mianem "królowej polskich seriali", co zresztą mówi samo za siebie. Pokazywał on ciekawą relację miasto-wieś, temat nieograny do dziś, zwłaszcza jeśli chodzi o komediowe spojrzenie na wieś, zaprezentowane u nas bodaj po raz pierwszy od czasu pamiętnych "Samych swoich".

W "Koglu-moglu" uderza niezwykle trafna obsada aktorska!

- Staraliśmy się z całych sił. Współpracę z koleżankami i kolegami z planu filmowego do dzisiaj wspominam z ogromną przyjemnością. To był naprawdę zgrany team - z moją serialową żoną, graną przez Ewę Kasprzyk, mamusią, graną przez nieodżałowaną Małgorzatę Lorentowicz [zm. 8 maja 2005 roku - red.], a nade wszystko z Grażynką Błęcką-Kolską, która w roli Kasi Solskiej sprawdziła się znakomicie! Można powiedzieć, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty.

Oglądając film ma się wrażenie, że ekipa znakomicie się bawiła.

- Bywało tak, chociaż reżyser Roman Załuski - człowiek bardzo konkretny i drobiazgowy - nie pozwoliłby chyba na zbytnią wesołość. Był świetnie zorientowany w mechanizmach komizmu zbliżonego do molierowskiego, który polega na tym, że w danej sytuacji spodziewamy się w każdej chwili zaskoczenia - i już to nas śmieszy. Narasta też tempo. Reżyser musiał pilnować, byśmy się go ściśle trzymali, grali dokładnie wg scenariusza. Mając taki materiał, nie musieliśmy się zresztą specjalnie wygłupiać. Sama struktura na nas pracowała. Wystarczyło zachować spokój. Ale cóż? Byliśmy młodzi i pełni energii. Humor granych scen oraz samych postaci działał także na nas. Zdarzało się, że ktoś nie wytrzymał i - mówiąc aktorskim żargonem - "zgotował się". I już ujęcie trzeba było powtarzać.

Wiele pana ról dowodzi, że lubi pan grać "na wesoło". Pańscy bohaterowie zazwyczaj mają rys komediowy...

- To zależy od filmu. Ale istotnie, ja sam mam lekko żartobliwy, pełen dystansu stosunek do świata i prawdopodobnie dlatego jestem tak obsadzany.

Podobno aktorem został pan, by nie wstawać wcześnie rano do pracy?

- Między innymi. Pracowałem w fabryce. Zmiana zaczynała się o szóstej rano. Pogańska godzina! Niestety, nie przewidziałem, że jako aktor doświadczę jeszcze gorszych pobudek - plany zdjęciowe startują czasem i o piątej, to znaczy, że trzeba wstawać skoro świt latem, a zimą... w środku nocy!

Mimo to, tradycyjnie już pierwszą godzinę każdego dnia poświęca pan na ćwiczenia fizyczne?

- Wciągnął mnie w to mój syn, który jest buddystą, lekarzem ajurwedyjskim i prowadzi specjalne kursy. Za jego namową sam skończyłem taki kurs. Odtąd ćwiczę regularnie, każdego poranka, choćby nie wiem jak wczesnego (śmiech). A jeśli zdarzy się, że z jakiejś przyczyny sobie odpuszczę, to mam dzień zmarnowany. Polecam każdemu. To sprawdzony i skuteczny sposób, by obudzić się do życia i zachować dobrą kondycję. Jestem wdzięczny synowi za to, że pokazał mi tę drogę.

Synów macie państwo z żoną Małgorzatą Pritulak, również aktorką, dwóch. Żaden nie poszedł w ślady rodziców?

- Na szczęście obaj postawili na dużo stabilniejsze zawody. Aktorstwo to przecież bardzo niepewny kawałek chleba. Niesie ze sobą niepokój. Trudno w nim znaleźć swoją prawdę, a bywa, że i pracę.

Pan jednak na brak pracy nie narzeka?

- Odpukać (śmiech)! Gram stale w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Mimo sezonu letniego przez cały lipiec zapraszamy na spektakle. A że mamy kilka lokalizacji i scen, zadań jest co niemiara. Niedawno zakończyliśmy też zdjęcia do drugiej części  serialu "Zbrodnia", w którym mam dużą przyjemność uczestniczyć (aktor wciela się w Juliana Lubczyńskiego, czyli ojca Cezarego, granego przez Radosława Pazurę - red.). Rzecz jest ciekawa, poruszająca, a dodatkowy walor tej pracy jest taki, że można pobyć nad morzem.

Rozmawiała: Jolanta Majewska-Machaj

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Zdzisław Wardejn
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy