Reklama

Xawery Żuławski o filmie "Kulej. Dwie strony medalu": przyglądam się i słucham. Kiedy coś mi nie pasuje, poprawiam

- Jest w filmie taka scena, kiedy do Kuleja przychodzi reżyser i mówi: "Panie Jurku, chodzi za mną taki film. Kiedykolwiek zamykam oczy, widzę w nim pana. Ta historia to jest wszystko, czym karmi się kino". Wydaje mi się, że film i boks w ogóle idą w parze - mówi Xawery Żuławski o swoim najnowszym filmie "Kulej. Dwie strony medalu". - Chcemy, żeby ten film dotarł do szerokiej publiczności i dawał jej pozytywną energię. Żeby przybliżył naszego mistrza, pokazał tamte czasy, ale też odniósł się do współczesności - dodaje. Produkcja, w której tytułową rolę gra Tomasz Włosok, trafi na ekrany polskich kin 11 października.

- Jest w filmie taka scena, kiedy do Kuleja przychodzi reżyser i mówi: "Panie Jurku, chodzi za mną taki film. Kiedykolwiek zamykam oczy, widzę w nim pana. Ta historia to jest wszystko, czym karmi się kino". Wydaje mi się, że film i boks w ogóle idą w parze - mówi Xawery Żuławski o swoim najnowszym filmie "Kulej. Dwie strony medalu". - Chcemy, żeby ten film dotarł do szerokiej publiczności i dawał jej pozytywną energię. Żeby przybliżył naszego mistrza, pokazał tamte czasy, ale też odniósł się do współczesności - dodaje. Produkcja, w której tytułową rolę gra Tomasz Włosok, trafi na ekrany polskich kin 11 października.
Xawery Żuławski na festiwalu filmowym w Gdyni /Wojciech Stróżyk /East News


Kuba Armata: Jak w twoim przypadku zaczęła się historia z filmem "Kulej. Dwie strony medalu"? Z tego, co wiem, syn pana Jerzego - Waldemar - trafił do Watchout Studio z marzeniem, by po książce o jego ojcu powstał również film.

Xawery Żuławski: - W tamtym czasie wraz z Piotrkiem Woźniakiem-Starakiem i Krzyśkiem Terejem stanowiliśmy trójkę kolegów. Staraliśmy się nawzajem inspirować, dzieliliśmy ze sobą sprawy związane z filmowymi planami. Kiedy Krzysztof Terej po rozmowie z Waldemarem przyszedł z pomysłem realizacji filmu o Jerzym Kuleju, od razu wszyscy byliśmy na tak. Po tragicznej śmierci Piotrka przyszedł czas żałoby, ale i zastanawiania się, co dalej. Podjęliśmy decyzję, że kontynuujemy. Uznaliśmy, że chcemy poświęcić najbliższe lata na zajęcie się historią Jerzego. 

Reklama

Co było dalej?

- Wraz z Krzyśkiem stworzyliśmy listę priorytetów - zadaliśmy sobie pytania, jaki to ma być film, którymi latami chcemy się zająć, jak chcemy go zrobić, do kogo ma być adresowany. Kiedy już to było jasne, zaczęliśmy szukać człowieka, który napisze scenariusz. Zaproponowałem Rafała Lipskiego. Warszawiaka z krwi i kości, któremu w dodatku sport jest bardzo bliski. Od tego momentu napisanie tekstu zajęło nam jakieś dwa lata. Rafał na podstawie wywiadów z bliskimi Kuleja spisał pierwszą wersję scenariusza, po czym dalej pracowaliśmy wspólnie nad kolejnymi.

Miałeś poczucie, że to trochę inne kino niż to, czym fabularnie do tej pory się zajmowałeś?

- Moje filmy pewnie mają jakiś mój rys charakterologiczny, ale uważam, że każdy z nich jest inny. Pracuję również nad produkcjami telewizyjnymi, tymi przeznaczonymi na platformy i one też są inne. Postrzegam się jako reżysera, który wybiera odpowiednią formę do danego projektu. "Kulej" miał określone wymogi. To epickie kino dla wszystkich, nie tylko dla pasjonatów boksu, ale także dla kobiet. Kiedy pracowałem nad "Mową ptaków" (2019), hasłem było: "To nie jest film dla ciebie". Jasne było od początku, że nie będzie to produkcja dla każdego. Chodziło o zrealizowanie filmu według scenariusza Andrzeja Żuławskiego, w pełnej wolności twórczej, bez oglądania się na nikogo. To było doświadczenie intuicyjnej, emocjonalnej reżyserii.

Jak jest w przypadku "Kuleja"?

- Chcemy, żeby ten film dotarł do szerokiej publiczności i dawał jej pozytywną energię. Żeby przybliżył naszego mistrza, pokazał tamte czasy, ale też odniósł się do współczesności. Jurek i Helena w naszym filmie to przecież para bardzo młodych ludzi. To też młodzi, niedoświadczeni rodzice. On u szczytu kariery, ona w jego cieniu. Chcą czegoś od życia. To też jest o wyborach i budzącym się spontanicznie w Helenie feminizmie.   

Ego to ważne słowo w kontekście Jerzego Kuleja?

- Przyznam, że to słowo chyba się nie pojawiło w trakcie całej naszej pracy. Na pewno miał ego sportowca, kogoś, kto odnosi sukcesy, ale w pewnym momencie nie potrafi sobie z nimi poradzić.. Tyle że my bardzo mocno zanurzyliśmy się w latach 60., gdzie te pojęcia nie były powszechnie używane lub rozumiane w taki sposób, jak dziś. Bardzo uważaliśmy, by nie nazywać różnych rzeczy współczesnymi terminami.

Co ciebie jako reżysera zafascynowało w postaci Jerzego Kuleja? I nie pytam tylko o cztery lata między igrzyskami, które wybraliście jako czas akcji filmu. 

- Jest w filmie taka scena, kiedy do Kuleja przychodzi reżyser i mówi: "Panie Jurku, chodzi za mną taki film. Kiedykolwiek zamykam oczy, widzę w nim pana. Ta historia to jest wszystko, czym karmi się kino". Wydaje mi się, że film i boks w ogóle idą w parze. W historii Kuleja cała oś wydarzeń jest podana na tacy. Bohater, boks, walka, wzloty i upadki. Natomiast wszystko dookoła, cały wachlarz emocji, wyjątkowość bohatera i szczególnie silna postać jego żony, tworzą z tego filmu niezwykłe widowisko. Jeżeli ktoś ci mówi, że możesz zrobić film o bokserze, w dodatku podwójnym mistrzu olimpijskim, to nie mówisz nie. "Kulej" to historia oparta na faktach, a to nie film, ale na potrzeby dramaturgii filmowej pewne rzeczy musieliśmy uprościć lub podkręcić.

Ramą narracyjną uczyniliście lata 1964-1968, zatem czas między dwiema olimpiadami - w Tokio i Meksyku, gdzie Jerzy Kulej zdobył dwa złote medale. Skąd taka decyzja?

- Wydaje mi się, że po tych czterech latach już nie było tak dobrze. Jurek zaczynał się starzeć, robił różne niewłaściwe rzeczy. Pójście dalej byłoby trudne. Zostawiamy widza w takim pełnym uniesieniu, bo wybieramy lata, w których się najwięcej działo. To był jego najwspanialszy czas jako sportowca, znajdował się w szczycie swojej formy. Ale także to był czas jego młodości, gdzie działo się mnóstwo ciekawych, choć i dramatycznych rzeczy. Nie było sensu robić później jakiegoś zjazdu.

Z panią Heleną na potrzeby dokumentacji spotykał się scenarzysta Rafał Lipski. Czy ty też miałeś taką okazję?

- Świadomie z tego zrezygnowałem, bo nie chciałem mieć określonego stosunku do jej osoby. Wolałem mieć spokojną głowę z reżyserowaniem wcielającej się w jej rolę Michaliny Olszańskiej, niż żebym miał tym coś załatwiać dla Heleny. Nie chciałem słyszeć pewnych rzeczy bezpośrednio z jej ust, gdyż musiałbym wtedy stanąć po czyjejś stronie. A małżeństwo z Jurkiem to był burzliwy związek. Myślę, że to też było dla niej bardziej komfortowe, ponieważ nie musieliśmy się na nic umawiać czy dogadywać. Kiedy Helena zobaczyła film, spojrzała na mnie i się uśmiechnęła, miałem wrażenie, że znam ją od czasów jej młodości.

Film jest zresztą także opowieścią o Helenie Kulej. To było ważne, żeby tę postać trochę wyciągnąć?

- To między innymi było na liście priorytetów, którą stworzyliśmy z Krzysztofem. Postawiliśmy sobie zresztą pytanie, kto jest prawdziwym bohaterem filmu - Helena czy Jurek. Ważna była jej perspektywa w spojrzeniu na Jurka. Nawet jeśli nie jest to bardzo widoczne, film konstruowaliśmy przez jej perspektywę.

W jednym z wywiadów wspomniałeś, że daleko ci do takiego typowego męskiego świata, jest w tobie za to dużo kobiecej empatii. To miało jakieś znaczenie?

- Kobiety poruszają się w dużo bardziej emocjonalnym świecie niż mężczyźni. Przez to, iż reprezentują świat emocji, o wiele lepiej się je fotografuje, filmuje, inscenizuje. To dla mnie wielka przyjemność jako mężczyzny reżysera opowiadanie historii o kobietach i przez kobiety. Niemniej zawsze musi być też silny męski charakter. Bo facetów też bardzo cenię. Tutaj zależało mi na tym balansie. Mamy męski świat, który jest hop do przodu, z ogniem, ale bez głowy, i kobiecy, gdzie bohaterka próbuje odnaleźć swoje miejsce w związku i własną tożsamość.

To ważna płaszczyzna "Kuleja", bo jest to także opowieść o chęci spełniania się Heleny, a nie pozostawania w cieniu sławnego męża.  

- Helena też coś by od życia chciała, ma ambicje wyzwolenia się ze świata gospodyni domowej i pozostawania w cieniu mężczyzny. Ponieważ jednak ta chęć jest tak duża, decyduje się wziąć w ciemno cokolwiek, co będzie stanowiło o jej odrębności. I tak pakuje się w politykę, czyli w kłopoty. Na szczęście szybko stamtąd ucieka.

Były to zupełnie inne czasy, lata 60. zarówno w Polsce, jak i w Europie stały się momentem dynamicznych przemian. Polityczne tło tej opowieści jest dla ciebie istotne?

- Trudno byłoby to pominąć, zwłaszcza że Jurek był funkcjonariuszem milicji i do dzisiaj krążą różne miejskie legendy na ten temat. Niektórzy ludzie twierdzą, że bił, inni, że wręcz przeciwnie - pomagał. Nie ma jednej, spójnej wersji, więc my ułożyliśmy sobie to po swojemu. Bardzo szybko uznaliśmy, że pominięcie tego byłoby okrojeniem tej historii z ciekawego elementu, w dodatku bardzo związanego z historią polskiego społeczeństwa.

To też było istotne, ponieważ mocno determinowało sportową karierę Kuleja. Walczył przecież w barwach warszawskiej Gwardii, czyli klubu milicyjnego.

- Żeby móc zrobić karierę czy liczyć na powołania do reprezentacji w tamtych czasach, mogłeś być w milicyjnym albo wojskowym klubie sportowym. Innego wyboru nie było. Z drugiej strony partia niekoniecznie lubiła też takich ludzi jak Jurek, bo mieli za duży rozgłos i poparcie w społeczeństwie. Wychodzono raczej z założenia, że takie osoby są niebezpieczne.

Wspomniałeś, że boks jest bardzo filmowy. Ale podobnie chyba jest z tańcem, który w życiu Kulejów stanowił przecież nieodłączny element?

- To prawda, Helena sporo opowiadała, jak oni wygrywali różne konkursy, jak bardzo dużo tańczyli. "Papa" Stamm mówił też, że taniec poprawia pracę nóg i wyrabia kondycję pięściarza. Tak że taniec został mi de facto podsunięty przez samych Kulejów. To jest w ogóle ciekawe, bo przecież film to ruch. Kiedy zatem okazało się, że bohaterowie mogą tańczyć, co więcej, dobrze sobie z tym radzą, wiedziałem, że pewne rzeczy właśnie przez taniec można wyrazić. 

Główną rolę w filmie powierzyłeś Tomaszowi Włosokowi, którego, co ciekawe, poznałeś przed laty podczas castingu do planowanej ekranizacji "Złego" Leopolda Tyrmanda. Skąd taki wybór?

- Od tamtego momentu mieliśmy chrapkę, żeby ze sobą współpracować. Zresztą castingi do "Złego" i w ogóle całe przygotowania, a to było pięć lat pracy, mocno się tu przydały. To był co prawda 1958 rok, więc nieco wcześniej niż akcja "Kuleja", ale w tamtych klimatach już się mocno ponurzałem. Tym razem Tomek bardzo szybko wygrał casting. On zresztą boksuje i ten sport ma we krwi. Od razu w swojej postawie miał coś z pięściarza. Często jest niestety tak, że jak ktoś nie boksuje, to tej postawy nie ma. Można udawać, ale nie najlepiej to wygląda.

Jak w ogóle pracujesz z aktorami? Z nim czy z wcielającą się w rolę Heleny Kulej Michaliną Olszańską?

- Przede wszystkim przyglądam się i słucham. Kiedy coś mi nie pasuje, poprawiam. Rozmawiamy wcześniej o tych postaciach, robimy dwie, trzy próby, żeby popracować nad tekstem, i wtedy zaczynam reżyserować. Uczymy się siebie nawzajem. Muszę powiedzieć, że zarówno Michalina, jak i Tomek wykonali ogromną pracę poza planem. Przychodzili bardzo pozytywnie nakręceni i świetnie przygotowani do grania. Włączaliśmy kamerę i wszystko po prostu szło. Do tego stopnia, że nie miałem zbyt wiele do powiedzenia. Czułem się bezpiecznie. 

W przypadku Tomka doszły do tego jeszcze przygotowania stricte bokserskie.

- Niesamowite było to, jak Tomek był przygotowany pod względem sportowym. Mieliśmy dziesięć dni zdjęciowych, w trakcie których realizowaliśmy same walki. I on boksował po osiem godzin dziennie, nie mając żadnego dublera. Stoczył wszystkie walki sam. Gdyby pierwszego dnia złapał kontuzję, byłoby po nas. Kilka razy oberwał, co wydawało się nie do uniknięcia, ale czuliśmy, że to wszystko się uda. Było w tym też pewnie trochę szczęścia, lecz Tomek miał iście olimpijskie przygotowanie. Staram się zobaczyć aktorów oczami potencjalnego widza i chciałbym, żeby mu się podobało, więc robię, co w mojej mocy, by tak było.

Bohaterem filmu jest także Warszawa lat 60., zwłaszcza w sekwencjach relacji Jurka z jego szemranymi stołecznymi kolegami - Alusiem i Witusiem.

- Bardzo dużą pracę wykonał tu Konrad Eleryk, który wciela się w postać Alusia. Jako chłopak z Grochowa przyniósł na plan bardzo dużo różnych charakterystycznych odzywek. Zresztą ja też w dużej mierze jestem związany z Warszawą i czuję, gdzie jest prawda, a gdzie fałsz. Na tym się głównie opieram, kiedy reżyseruję.

"Kulej" to podobnie jak "Wojna polsko-ruska" (2009) film o polskości?

- Tak, to ciągle jest film o Polsce i dla Polaków. "Wojnę polsko-ruską" najpełniej odbierze Polak. "Kulej" to też jest film dla nas, o nas.

Dla mnie to także opowieść o cenie, jaką za to wszystko - sławę, karierę, uwielbienie tłumów - się płaci, oraz związanej z tym presji w bardzo różnych kontekstach. To determinowało życie Kuleja?

- Absolutnie. Myślę też, że chodziło trochę o to, jak mówił Janusz Morgenstern: "Zrobisz dobry film, wszystko ci wybaczą". Zdobędziesz drugie złoto na igrzyskach, zostanie ci wszystko odpuszczone. To również presja, że trzeba było wygrać, bo gdyby stało się inaczej, mogłoby być źle. To był taki moment, że płoniesz jak Ikar, wystrzeliwujesz, jesteś na topie i nagle ten domek z kart zaczyna się walić. By udowodnić swoją wartość i utrzymać się na szczycie, musisz zrobić następne kroki, odnieść kolejny ważny sukces, bo na jednym daleko nie zajedziesz.

To, że finalnie nie udało się zrealizować "Złego", oraz fakt, ile się do tego przygotowywałeś, to był duży cios?

- Bardzo duży cios. Mój ojciec jeszcze wtedy żył i był dobry coachem, podobnie jak "Papa" Stamm. Porównał to do sytuacji dobrego jeźdźca, który miał wygrać Wielką Pardubicką, ale spadł z konia. Albo będziesz tam, gdzie spadłeś, stał i narzekał, że boli cię dupa, albo wsiadasz i jedziemy dalej. Zrozumiałem, wsiadłem i pojechałem dalej. Odciąłem się od tego i zacząłem się rozglądać za pracą. Miałem dwójkę dzieci, nie było czasu na łzy. Sporo mnie to kosztowało, bo żebym znowu zaczął robić filmy, musiał umrzeć mój ojciec. Pracowałem w tym czasie przy serialach, w reklamie. Przez to, że wszystko włożyłem w "Złego", nie miałem żadnego innego fabularnego projektu. Pod sam koniec historii ze "Złym" trafiłem do Watchoutu. Piotrek mnie zaprosił na rozmowę, poznaliśmy się, polubiliśmy. To było dziesięć lat temu.

"Mowa ptaków" zamknęła jakiś etap w twoim życiu?

- Na pewno mnie uwolniła, ale to nie jest fajne, bo wolałbym, żeby mój ojciec żył, niż żeby trzeba było realizować film po jego śmierci. To się już jednak nie odstanie. Dzięki realizacji tego filmu zrozumiałem, że mogę iść dalej sam.

Myślisz, że gdyby Jerzy Kulej żył, film o nim mógłby powstać w takim kształcie?

- Trudno powiedzieć, ale na pewno o wiele łatwiej robi się filmy biograficzne o osobach nieżyjących. Z drugiej strony Jurek miał świetne poczucie humoru i był takim zawadiaką, więc niewykluczone, że on by jeszcze bardziej dolewał oliwy do ognia.

(materiały dystrybutora)

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Xawery Żuławski | Kulej (2024)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy