Nie zobaczymy go ani w „Tańcu z Gwiazdami”, ani w innym show. Nie wejdzie też na boisko, choć akurat tego żałuje. To co on tak naprawdę lubi?
Nadal odmawiasz udziału w różnego rodzaju telewizyjnych show?
Wojciech Solarz: - Nadal, ale to żaden powód, by rozpowiadać o tym na lewo i prawo. Doskonale wiem, że pojawianie się w programach rozrywkowych wpisane jest w zawód aktora, bo potrzeba wydobycia na zewnątrz swojej osobowości to przecież naturalny element naszej pracy. Nie uciekam więc od tego, realizuję się na innych polach, nie mogę narzekać. Nikogo jednak nie krytykuję, że występuje na przykład w "Tańcu z Gwiazdami".
Tobie akurat zdarzyło się kilkakrotnie powiedzieć zdecydowane "nie" producentom tego programu.
- Z prostej przyczyny: to nie jest moja bajka ani mój świat. Co nie oznacza, że ktoś, kto z werwą tańczy na parkiecie, robi to wyłącznie dla pieniędzy, sławy czy nawet dopieszczenia wybujałego ego. Nigdy tak nie myślałem. Oczywiście, że lepiej jest zarabiać na chleb, grając w niezłej fabule zamiast w kiepskiej reklamie, lecz jeśli uczciwie i z zaangażowaniem podchodzimy do swojej pracy, to co w tym złego? Takie nastawienie zazwyczaj procentuje na przyszłość.
Nie zależy ci na popularności?
- Nie w tym rzecz. Najważniejsze, żeby być w porządku wobec siebie i widzów. Nie oszukiwać się, nie kombinować, nie markować roboty. To, w jaki sposób coś komuś dajesz, że jesteś wobec kogoś szczery, zawsze zostanie odpowiednio odebrane. Nawet w słabym scenariuszowo serialu można tak skonstruować swoją rolę, że będzie się wiarygodnym i prawdziwym.
No właśnie, seriale! Jeszcze do niedawna trudno cię było w nich zobaczyć...
- Nie było tak źle. Zagrałem w ambitnych produkcjach: "Czasie honoru", "Sprawiedliwych" czy "Bodo", ale rzeczywiście miałem do seriali dość sceptyczny stosunek. Może dlatego, że kiedy w 2002 roku kończyłem warszawską Akademię Teatralną, telewizyjne produkcje czy reklamy były przez środowisko traktowane jako coś gorszego, wyłącznie komercyjnego, nastawionego tylko na zysk. Wtedy liczył się przede wszystkim teatr, gdyż niósł za sobą zarówno warsztat, jak i wielką sztukę.
Z dzisiejszej perspektywy brzmi to dość nieprawdopodobnie.
- To prawda. Tym bardziej, że do czwartego roku studiów nie mogliśmy bez zgody rektora zagrać w żadnym telewizyjnym tasiemcu czy fabule. Na zajęciach nie pracowaliśmy też prawie wcale z kamerą i później, będąc na filmowych planach, musiałem nauczyć się "mówić" i grać do niej. Dziś obostrzenia dotyczą tylko studentów pierwszego roku.
Co się więc stało, że zacząłeś grać w serialach?
- Z pewnością nie raty kredytu, gdyż do tej pory na szczęście ich nie mam. Poważniej jednak mówiąc, obecne seriale są o niebo lepsze jakościowo niż te kręcone 15-20 lat temu. W wielu przypadkach niosą jakieś ciekawe, dające do myślenia przesłanie. Świat poszedł mocno do przodu i nikt już nie dziwi się, że nawet najwybitniejsi aktorzy pojawiają się na szklanym ekranie.
Żałujesz, że dzisiejszy teatr zszedł dla większości widzów na drugi plan?
- Dla mnie zawsze był on najważniejszy i tak jest do tej pory. Gram wprawdzie w dwóch serialach, ale o teatrze absolutnie nie zapominam - od pięciu lat występuję w "Wichrowych wzgórzach" w warszawskim Teatrze Studio, od czasu do czasu grywam jeszcze swój monodram "Rekonstruktor" w Teatrze Dramatycznym, a od września gram w dwóch nowych spektaklach w Teatrze Kamienica: w musicalu-operze "Dzień Świra" i przedstawieniu "Trzecia młodość Bociana". Cały czas zachowuję zdrowy dystans, godząc występy na scenie z tymi przed kamerą. Jeśli coś jest dobrze napisane, nie widzę powodu, by odmawiać dla samej zasady albo lepszego samopoczucia.
Stąd te dwa wcześniej wspomniane seriale?
- Tak. Dobrze się czuję zarówno w skórze swojego imiennika Wojtka z "O mnie się nie martw", jak w roli adwokata broniącego doktora Żmudę [Mateusz Damięcki - przyp. red.] w "W rytmie serca". W tym ostatnim przypadku dość często ratuje mnie konsultant na planie, bo prawniczy język jest, delikatnie mówiąc, bardzo precyzyjny. W wakacje wziąłem też udział w ciekawym projekcie "Drunk History" robionym dla Comedy Central. To historia Polski opowiedziana z dużym przymrużeniem oka. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego coś naprawdę niezwykłego. Wystąpiłem w kilku odcinkach, grając różne postacie znane z historii naszego kraju.
Oprócz seriali jest jeszcze Kabaret na Koniec Świata...
- Dla mnie to rodzaj odejścia od ułożonego, "grzecznego" aktorstwa. Może dlatego zawsze lubiłem improwizację, tę specyficzną strukturę wolnego i niczym nieograniczonego strumienia? Poza tym najbliższe są mi role komediowe, choć to, co dziś wydaje się śmieszne, jutro już takim być nie musi. Przygotowaliśmy właśnie nowy materiał, premierowe skecze i dialogi, które zaprezentowaliśmy w warszawskim Teatrze Dramatycznym.
Czym tym razem chcecie rozśmieszyć publiczność?
- Jak zwykle dotkniemy bliskich nam tematów, naśmiewając się choćby z telewizyjnych programów czy parodiując najróżniejsze typy ludzkie. Może nawet nie zabraknie też trochę odniesień do świata polityki. Nie chcemy jednak nikogo obrażać i atakować, choć jak wiadomo w naszym kraju nie jest to takie proste. Mamy skłócone i mocno podzielone dwie grupy społeczeństwa i zawsze znajdzie się ktoś, kto się obruszy i poczuje dotknięty. Ja staram się być krytyczny wobec jednych i drugich.
Czym się zajmujesz, kiedy nie pracujesz?
- Nie robię nic specjalnego. Zazwyczaj chodzę na basen, saunę, jeżdżę na rowerze, gram w tenisa, do niedawna też intensywnie w piłkę, jednak dwie kontuzje obu nóg, to jest złamana kostka i podwójnie zerwane ścięgno Achillesa, mocno mnie ograniczyły w kwestii intensywnego sportu. Przez niemal pół roku poruszałem się o kulach i z graniem w piłkę jest już poważny problem... Czasem mnie korci, by wyjść na boisko, przeżyć fajny mecz, ale kolejny uraz pewnie skończyłby się tragedią. Jeździłbym na wózku, a przecież nogi potrzebne są mi do pracy.
Artur Krasicki