Reklama

Wiktoria Gorodeckaja wybrała Polskę. "Pierwsze lata były naprawdę ciężkie"

Wiktoria Gorodeckaja od lat doskonale radzi sobie na deskach teatrów. Kwestią czasu było aż o aktorkę upomni się kino i telewizja. Obecnie Gorodeckaja coraz częściej pojawia się na ekranach. W rozmowie z PAP Life wyznała, dlaczego postanowiła swoje życie związać z Polską oraz aktorstwem.

Do niedawna jej nazwisko kojarzyli głównie bywalcy Teatru Narodowego w Warszawie. Ale to się zmienia, bo Wiktoria Gorodeckaja jest teraz rozchwytywana przez filmowców. Można ją oglądać w kinach w thrillerze "Ukryta sieć", a wkrótce na ekrany trafi nowy film Jana Holoubka "Doppelgänger. Sobowtór" z jej udziałem. To nie wszystko, bo aktorka pracuje już na planie serialu TVP "Profilerka", w którym gra główną rolę. 

Reklama

Jej dokonania są tym bardziej imponujące, że kiedy przeprowadziła się do Polski z rodzinnej Litwy, nie znała ani jednego słowa po polsku. Ale udowodniła sobie i wszystkim, którzy w nią wątpliwi, że ciężką pracą można osiągnąć wiele. Nam Wiktoria Gorodeckaja zdradza, dlaczego wybrała życie w Polsce, jak została aktorką, dlaczego nie była lubiana na studiach, czy praca w Teatrze Narodowym przeszkadzała jej w karierze filmowej, dlaczego nie prowadzi konta na Instagramie i jak wychowuje swoje córki.

Wiktoria Gorodeckaja: "Nie mam ani kropli polskiej krwi"

PAP Life: W thrillerze "Ukryta sieć" grana przez panią bohaterka skrywa mroczną tajemnicę z dzieciństwa. Podobny wątek jest w filmie "Doppelgänger. Sobowtór". Tam też jedna z postaci chce poznać prawdę o swoim dzieciństwie, by zrozumieć, kim jest. Wielu psychologów uważa, że lata dziecięce mają ogromny wpływ na dalsze życie. Jakie było pani dzieciństwo?

Wiktoria Gorodeckaja: Jasne, kolorowe. W moim dzieciństwie dużą rolę odegrała moja babcia Nina, która z nami mieszkała. To była bardzo rygorystyczna, ale zarazem ciepła i mądra. Pamiętam, że kiedy wracałam ze szkoły, to babcia podawała mi obiad, siadała naprzeciwko mnie i mówiła: "No to opowiadaj, co było w szkole". To weszło mi w nawyk, że trzeba opowiadać o wszystkim, nie zamykać się przed żadnymi rzeczami przyjemnymi czy nieprzyjemnymi zdarzeniami. Babcia dała mi mnóstwo rad, często powtarzała: "Myśl, bo jak będziesz myślała, to na pewno popełnisz w życiu mniej błędów". Pamiętam też, jak mówiła mi: "Jak komuś coś obiecujesz, to choćby nie wiem, co się działo, musisz to zrobić. Nie możesz dopuścić do tego, żeby ktoś pomyślał, że twoje słowo nic nie znaczy". Ja teraz to powtarzam moim córkom.

Babcia była wymagająca?

Bardzo. Kiedy odrabiałam lekcje i zrobiłam jakiś błąd, to żyletką zdrapywała papier, bo wtedy nie było korektorów. Pisałam dalej, jak znowu był błąd, ona znów zdrapywała, jak trzeci błąd to wyrywała kartkę i pisałam od nowa. Myślę, że to ukształtowało mój charakter. Miałam mnóstwo zajęć, bo chodziłam też do szkoły muzycznej, do klasy skrzypiec. Mało czasu spędzałam na podwórku. Od małego jestem nauczona, że jak się w coś nie włoży pracy, to nie ma efektów. Czasami zastanawiam się, czy to nie z tego wynika fakt, że mam taki motorek w sobie, ciągle muszę coś robić. Niektórym osobom, które ze mną przebywają, trudno jest się w tym odnaleźć. W domu organizuję wszystkim czas: "Co dzisiaj zrobimy pożytecznego, może trzeba coś naprawić, coś pomalować, gdzieś pojechać".

Urodziła się pani i dorastała na Litwie, w Poniewieżu. Ma pani polskie korzenie?

- Nie mam ani kropli polskiej krwi. Pochodzę z rodziny litewsko- rosyjskiej. Byłam dwujęzyczna. Urodziłam się w czasach ZSRR, kiedy bardzo silne były wpływy rosyjskie. W szkole językiem obowiązującym był rosyjski, ale równocześnie chodziłam do litewskiej szkoły muzycznej. To wszystko jest dość skomplikowane.

Jak w takim razie znalazła się pani w Polsce?

- Moja mama mieszkała w Warszawie, kilka lat wcześniej wyjechała z Litwy do Polski w celach zarobkowych. Decyzję o tym, że też tu zamieszkam, podjęłam po tym, jak zdałam maturę na Litwie. Wcześniej myślałam, że pójdę do szkoły muzycznej II stopnia, a potem na Akademię Muzyczną, ale w pewnym momencie zrozumiałam, że wielką skrzypaczką nigdy nie będę. Przyjechałam do mamy na wakacje i spontanicznie zdecydowałam, że tu zostaję.

Mówiła pani trochę po polsku?

- Nie znałam ani słowa. Pamiętam pierwszy wieczór, kiedy weszłam do mieszkania mamy, w telewizji leciał film "Kiler", a ja nic nie rozumiałam. Musiałam przejść długą drogę, żeby znaleźć swoje miejsce. Ale to też pokazało mi, że jeżeli czegoś się bardzo chce, to można wiele osiągnąć. Ale pierwsze lata były dla mnie naprawdę ciężkie.

Dziś mówi pani piękną polszczyzną, bez śladu akcentu. Jak pani to osiągnęła?

- Na pewno wybór zawodu mocno zmotywował mnie, żeby nauczyć się poprawnie mówić. Nauczyciele od wymowy powiedzieli mi, że jeżeli chcę się pozbyć akcentu, muszę przestać mówić w jakimkolwiek innym języku niż polski, żeby aparat mowy pracował tylko w jeden sposób. Wtedy przestałam nawet z mamą rozmawiać po litewsku i rosyjsku, tylko mówiłyśmy po polsku. Na pewno w nauce polskiego pomogło mi to, że mam dobry słuch. Był taki moment, kiedy jeszcze miałam akcent, zwracano mi uwagę: "Słyszysz, że zaciągasz?", choć ja sama tego akcentu nie słyszałam. To było dla mnie dramatyczne. 

- Ale takie przestawienie się wyłącznie na język polski miało też wysoki koszt. Pamiętam, jak ktoś tuż po studiach zapytał mnie, jak jest lodówka po litewsku, to musiałam się zastanowić. Kiedy teraz jadę do rodziny na Litwę, to zdaję sobie sprawę, że mam akcent i w języku litewskim, i rosyjskim. Po polsku mówię bez akcentu, ale zdarza, że ten akcent nagle wraca. Dlatego kiedy przychodzę na plan filmowy, proszę reżyserów czy aktorów, żeby mi powiedzieli, jeśli usłyszą, że jakieś słowo źle wypowiedziałam. Bo ja jestem w stanie to poprawić, ale sama mogę nie usłyszeć.

Wiktoria Gorodeckaja: "Jeśli czegoś się nie wyćwiczy, to nie ma cudów, żeby wyszło dobrze"

Dlaczego zdecydowała się pani zostać aktorką? Mogła się pani skazać wyłącznie na role kobiet ze Wschodu.

- I przez jakiś czas tylko takie role dostawałam. Na szczęście kiedy już trafiłam do Teatru Narodowego, udało mi się przy jakiś castingach pokazać, że mogę też mówić bez akcentu i zaczęłam dostawać inne propozycje. Nie należę do aktorek, które mogą powiedzieć, że od dzieciństwa marzyły, żeby stać na scenie. Ja w ogóle o tym nie myślałam, choć miałam różne artystyczne pasje - chodziłam do szkoły muzycznej, śpiewałam w chórze, tańczyłam w zespole. Kiedy przyjechałam do Polski, miałam 18 lat i nie bardzo wiadomo było, co ze mną zrobić. 

- Zgłaszałam się do różnych programów typu "Szansa na sukces" czy "Idol", ale nic z tego nie wyniknęło. Kiedyś znajomy mojej mamy poradził mi, że jest taka prywatna szkoła, w której jest wszystkiego po trochu: taniec, śpiew i trochę aktorstwa. To była szkoła państwa Machulskich. Na egzamin wstępny wykułam na pamięć monolog Julii z "Romeo i Julii" Szekspira, nie rozumiejąc za bardzo, o czym mówię. Pamiętam, że pan Jan Machulski zapytał: "No i co, teraz będziemy tak zaciągać?", a ja odpowiedziałam, że będę pracować. 

- Przyjęli mnie, miałam zajęcia z aktorstwa ze wspaniałym Piotrem Kozłowskim, który dał mi do zrozumienia, że nieźle mi idzie i że powinnam iść tą drogą. Poczułam, że chcę więcej. Poszłam do studium aktorskiego przy Teatrze Żydowskim, aż w końcu zdecydowałam się zdawać na Akademię Teatralną. Musiałam pisać podanie, żeby dopuszczono mnie do egzaminów, bo miałam już wtedy 24 lata. Ale udało mi się przekonać komisję, że nauka języka polskiego zajęła trochę czasu.

Podobno w Akademii Teatralnej była pani prymuską?

- To prawda, dlatego też nie byłam zbyt lubiana. Nasz rok był podzielony na grupę A i grupę B, o której mówiono "grupa Gorodeckiej". Czasami musztrowałam kolegów: "Moja grupo, chodźcie ćwiczymy szermierkę, albo teraz robimy to, potem robimy tamto". Uważałam, że jak ma się jakieś zadania, to trzeba je wykonywać, powtarzać, żeby się rozwijać. Może ta moja zadaniowość wynikała z tego, że byłam starsza, a może wiązała się z wieloletnią nauką gry na skrzypcach? W Akademii Teatralnej widziałam, że niektórzy moi koledzy nie ćwiczyli scen, tylko sobie improwizowali na zajęciach. Nie zawsze przynosiło to dobre efekty, a ja wiedziałam, że wszystko trzeba wypracować, wypróbować różne warianty i wybrać najlepszy. To jak z grą na skrzypcach - jeśli czegoś się nie wyćwiczy, to nie ma cudów, żeby wyszło dobrze.

Jest pani pracoholiczką?

- Myślę, że jeszcze parę lat temu byłam. Kiedy zostałam przyjęta do zespołu Teatru Narodowego, to dużo czasu spędzałam na próbach, potrafiłam nawet nocować w teatrze. Ale teraz już powoli odpuszczam, pewnie wiek też robi swoje. Po czterdziestce przychodzi taki moment, że pracoholizm zaczyna przeszkadzać. Czasami trzeba się zatrzymać, bo życie szybko mija, więc od paru lat nad sobą pracuję i dobrze mi idzie. Nie bez znaczenia jest też to, że założyłam rodzinę, wyszłam za mąż, zostałam mamą. Nina ma osiem lat, a Rita pięć lat. Kiedy wieczorem mam spektakl, ubolewam, że nie mogę położyć ich do snu.

Wiktoria Gorodeckaja: "Moje córki czują się Polkami"

Pani córki mają pasje artystyczne?

- Nina już gra na skrzypcach i jest zafascynowana akrobatyką. Z kolei Rita ma bardzo dobry słuch. Myślę, że też pójdzie w stronę muzyki.

W jakim języku pani z nimi rozmawia?

- Przeważnie po polsku. Mój mąż jest Polakiem i w domu mówimy po polsku, więc to są wyjątkowe sytuacje, kiedy przechodzę z nimi na drugi język. Córki rozumieją dobrze po rosyjsku, znają pewne słowa po litewsku. To w dużym stopniu zasługa mojej mamy, która mówi do nich w tych językach. Ale żeby dziecko dobrze mówiło w drugim języku, trzeba włożyć w to bardzo dużo starań. Nie naciskam specjalnie na to. Moje córki czują się Polkami.

A pani kim się czuje?

- Bardzo trudne pytanie. Chyba jestem jakąś mieszanką. Urodziłam się na Litwie, mój ojciec był Litwinem, mama Rosjanką. Chyba nie potrafiłabym kategorycznie powiedzieć, że jestem Litwinką, zawsze była we mnie jakaś trudna do wytłumaczenia tęsknota za Rosją, choć nigdy w niej nie byłam. Czasem myślę, że nie mam tożsamości. W moim domu też mieszam tradycje, np. w kuchni gotujemy litewskie zupy, bardzo gęste, warzywne, z ziemniakami, kaszami, podsmażaną marchewką i cebulką. A na święta jeździmy na Litwę.

Od kilkunastu lat jest pani w zespole Teatru Narodowego, dostała pani wiele nagród za role teatralne. Ale w filmach dopiero niedawno zaczęła pani być widoczna. Dlaczego do tej pory tak mało pani grała?

- Myślę, że złożyło się na to kilka przyczyn. Z jednej strony teatr jest na tyle absorbujący i fascynujący, zwłaszcza na początku drogi zawodowej, że nie ma się potrzeby, by grać w serialach czy filmach. Zwłaszcza gdy pracuje się z wielką literaturą i dostaje się wspaniałe role do zagrania. Poza tym praca na stałe w teatrze mocno ogranicza dostępność aktora. Ja nigdy nie byłam zamknięta na świat filmowy, chodziłam na castingi, ale nic z tego nie wynikało. 

- Nie wiem, może wówczas były fajniejsze aktorki filmowe niż ja? Na castingu nikogo nie obchodzi, że jest się aktorką Teatru Narodowego, to nie jest żadna gwarancja dla producentów. Oni szukają znanych nazwisk, a mnie długo, poza ludźmi teatru, nikt nie kojarzył. Niektórzy uważali, że jestem zbyt teatralna - takie opinie też do mnie docierały. W końcu jednak te propozycje zaczęły się pojawiać. Może ja się zmieniłam, jest teraz we mnie większa chęć, żeby inwestować w film? A może moje warunki zewnętrzne stały się bardziej atrakcyjne?

Ale z teatru pani nie rezygnuje?

- Nie, skądże, uwielbiam pracować w Narodowym. Myślę, że ta teatralność, o której teraz mówimy, może w filmie przeszkadzać, ale czasami może też pomóc. Gdy dowiedziałam się, że w "Ukrytej sieci" będę grała z Magdą Koleśnik, bardzo się ucieszyłam. Dlatego że Magda też jest człowiekiem teatru i wiedziałam, że razem uda nam się stworzyć coś interesującego, bo też znamy inne sposoby pracy. Wielu rzeczy, które można zobaczyć w filmie, nie było w scenariuszu - zostało wyimprowizowane przeze mnie i Magdę na próbach. Wydaje mi się, że było to możliwe właśnie dzięki naszemu doświadczeniu teatralnemu.

Dlaczego nie ma pani kont w mediach społecznościowych? Dziś wielu producentów podczas kompletowania obsady kieruje się tym, ilu followersów ma aktor.

- Zdaję sobie sprawę, że to mi nie pomaga w zawodzie. Nigdy nie próbowałam aktywnie prowadzić konta na Facebooku czy Instagramie. Nie potrafię robić zdjęć, nie mam też potrzeby, żeby się dzielić swoim życiem. Nie siedzę w telefonie, nie przeglądam stron, chyba nie potrafię przyjąć tak dużej ilości informacji. Zresztą w ogóle nie korzystam z komputera, nie jest mi to do niczego potrzebne.

A kontroluje pani, co w sieci oglądają pani córki?

- Są jeszcze małe, ale staram się nad tym mieć kontrolę. Na razie oglądają tylko bajki, nawet YouTube nie wchodzi w grę, bo jest tam zbyt dużo głupkowatych treści. Dużo słyszę od znajomych, że nastolatki są uzależnione od Tik Toka. Podobno teraz jak się robi filmy dla dzieci czy młodzieży, to też inaczej się je montuje - tak, żeby klatki jak najszybciej się zmieniały. Będę próbowała robić wszystko, żeby moje dzieci dotknęło to w jak najmniejszym stopniu. Starsza już prosi mnie o telefon, bo inne dzieci w jej wieku mają, ale mówię jej, że ma jeszcze czas. Mam nadzieję, że kiedyś mi za to podziękuje. (PAP Life)

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska

PAP life
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy