Wiktor Zborowski: "Nie ma co się szarpać"
Choć teatr był mu bliski od najmłodszych lat, chciał zostać koszykarzem lub lekarzem. Nie wierzył, że zda do szkoły teatralnej. A jednak się udało. Dzisiaj Wiktor Zborowski jest jednym z najbardziej lubianych aktorów komediowych, choć – jak przyznaje – bywa pesymistą.
Aktorstwo jest wpisane w pana DNA. Nie miał pan wątpliwości, że to jest właśnie ta ścieżka, którą chce pan podążać?
- Nigdy nie nosiłem się z zamiarem zostania aktorem, choć jako dziesięcioletni chłopak występowałem w teatrze w sztuce "Rewolwer". Traktowałem to jako świetną zabawę - głównie w rekwizytorni pełnej toporów, halabard, mieczów i zbroi. Potem w ogóle nie myślałem o aktorstwie. Grałem w koszykówkę i chciałem zdawać na AWF. Tymczasem tuż po powrocie z Mistrzostw Europy, a przed I Ligą, zerwałem więzadła. Był rok 1968. W tamtych czasach oznaczało to koniec kariery. Lekarze nie bardzo wiedzieli, jak mi pomóc i dopiero dwa lata później świetny chirurg sportowy dr Jerzy Moskwa podjął się operacji.
Miał pan żal do losu?
- Raczej poczucie niedosytu. Mogłem się sprawdzić w reprezentacji juniorów, ale już nie w dorosłej koszykówce. Nie wiem i nigdy się nie dowiem, jakby się to wszystko potoczyło. Historia zna wielu wybitnych juniorów, którzy w "dorosłym" sporcie nic wielkiego nie osiągnęli.
To wtedy postanowił pan zdawać do Szkoły Teatralnej?
- Od dawna interesowałem się teatrem. W końcu moim wujkiem jest Janek Kobuszewski, rodzony brat mamy. Chodziłem na przedstawienia częściej niż rówieśnicy. I teraz na ryzyk-fizyk postanowiłem zdawać. Podejrzewałem, że z uwagi na nietypowy wzrost i tak nie zostanę przyjęty. W tamtych latach 197 cm szokowało. Nawet nieszczególnie bym się martwił. (śmiech) Nie groziło mi przecież wojsko! Założyłem sobie, że przez rok solidnie przygotuję się do egzaminów na medycynę. Ale ku mojemu zaskoczeniu... zdałem.
Wysoki wzrost traktował pan jak prezent od losu czy przekleństwo?
- Ani jedno, ani drugie. Jednak to właśnie szokujący wzrost miał wpływ na pomysły obsadowe reżyserów i moje poczynania zawodowe. Wielu ról mi nie zaproponowano, ale też wiele innych właśnie dlatego zagrałem. Dziś wysocy aktorzy mają dużo łatwiej. Jest nas już co najmniej dwóch - fantastyczny Tomasz Kot mierzy dokładnie 197 cm wzrostu.
Pozwoli pan, że zacytuję: "Moje podejście do zawodu pozbawione jest furii, pazerności i pasji. Chyba nigdy nie osiągnę takich szczytów, jak ci, którzy oprócz talentu wyróżniają się jeszcze zachłannością. Nie będę nawet próbował". Czy ta mądra pokora przyszła z czasem?
- Życie zawodowe nauczyło mnie, że nie ma co się szarpać, bić o role albo wisieć u klamki, proponując siebie. Nie leży to absolutnie w moim charakterze. Ja już taki z urodzenia, jak pisał w "Dożywociu" Fredro. Wiem skądinąd, że ci zdeterminowani przeżywają niewyobrażalne rozterki, pytam więc - na co i po co mi takie kwiatki? Ale dzisiejszej aktorskiej młodzieży mojej postawy jednak nie polecam. (śmiech)
Debiutował pan w kultowym dziś "Czterdziestolatku", występując w duecie z Wojciechem Majchrzakiem. Poczucie humoru nigdy pana nie opuszcza?
- Przeciwnie, bo życie uczy pesymizmu. I tu na myśl przychodzi mi piosenka "Co się polepszy, to się popieprzy". Człowiek tak już jest skonstruowany, że nawet jeśli czuje, że wszystko jest w porządku, to zawsze znajdą się tacy, którzy podstawią mu nogę i coś zniszczą.
Z czego potrafi się pan śmiać?
- Jestem wdzięcznym widzem. Uwielbiam patrzeć, jak koledzy i koleżanki pięknie grają, a jeśli potrafią jeszcze mnie rozśmieszyć, to fantastycznie. Niedawno oglądałem "Śluby panieńskie" w reżyserii Jana Englerta. Wspaniałe, inteligentne, niezwykle dowcipne! Wielkim objawieniem jest dla mnie Patrycja Soliman, która sprawiła, że kilka razy półgłosem się zaśmiałem. Czasami bawi mnie dobry, opowiedziany z wdziękiem żart. Kompletnie nie bawią mnie natomiast przejawy wszelkiego prostactwa. Innych to śmieszy, mnie zęby bolą.
Jest pan wdzięczny Jerzemu Hoffmanowi za rolę Longinusa Podbipięty?
- Oczywiście! Była to jedna z tych postaci, co do których miałem pewność, że nigdy ich nie zagram. W poprzednim, słusznie minionym systemie, ekranizacja "Ogniem i mieczem" Sienkiewicza była niemożliwa. Rzeczywistość się jednak odmieniła i okazało się, że można to zrobić.
Po debiucie w "Czterdziestolatku" przyszły inne role, które pokazują, że potrafi nas pan rozśmieszyć. Wymieńmy choćby "C.K. Dezerterów", "Kogel-mogel", "Galimatias, czyli Kogel-mogel 2", "Sztukę kochania", "Kuchnię polską", "Goodbye Rockefeler". Dobrze się pan odnajduje w komediowej konwencji?
- Całkiem nieźle mi to wychodziło, więc rzeczywiście sporo mam tego rodzaju filmów w dorobku. Nigdy się przed nimi nie broniłem i nie bronię nadal. Za każdym razem, gdy drzwi z napisem "komedia" miały się na dobre zatrzasnąć, ktoś na to w ostatniej chwili nie pozwalał: a to Krzysiek Zaleski, a to Jerzy Gruza, a to Gucio Holoubek czy ostatnio Agnieszka Holland.
Ma pan proekologiczne poglądy. To z tego powodu zagrał Pan Świerszczyńskiego w "Pokocie"?
- Zrobiłem to nie tylko dlatego, że mam ekologiczne podejście do świata, ale też dlatego, że reżyserem była Agnieszka Holland. Czyli dziewczyna, którą znam od wielu lat, z którą się lubimy i której filmy ogromnie cenię. Byłem rad, że to od niej przyszła nagle taka nieoczekiwana propozycja.
To nie pierwsza pana przygoda zawodowa pełna wątków ekologicznych. W serialu "Lato leśnych ludzi" grał pan naukowca Żurawia.
- Rzeczywiście, choć byłem wtedy bardzo młodym człowiekiem i zupełnie nie łączyłem tego z ruchami ekologicznymi. Przecież to, że zacząłem pasjami zbierać śmieci po lasach, zaczęło się dopiero jakieś... dziesięć lat temu.
Co się wtedy stało?
- Trudno powiedzieć. Wszedłem któregoś dnia do mojej ukochanej Puszczy Piskiej i z przerażeniem odkryłem, że znalazłem się na śmietniku. Zacząłem zbierać odpady, zanosić je do kontenerów na parkingach leśnych i tak mi zostało. Kryśka Janda, która podziela moją pasję, sprezentowała mi kijek ze szpikulcem, żebym nie musiał się schylać. Zbieram więc. I widzę, że jest postęp. Wciąż jednak uważam, że człowiek jest najbardziej nieudanym ogniwem w całym ekosystemie.
Zdopingował pan społeczność lokalną?
- Wzbudzam duże zainteresowanie, zwłaszcza w sezonie grzybiarskim. Ludzie widzą mnie z pełnymi torbami, patrzą zazdrośnie, zaglądają do nich. Wtedy ich zatyka - to nie grzyby! Zauważyłem, że coraz mniej jest śmieci w "moim" lesie, ale nie da się tego całkowicie wyeliminować, a ja mam co robić. Nikogo też nie zmuszam do tego, by mnie naśladował. "Odśmiecam" las. Jeśli ktoś znajdzie w sobie taką potrzebę, to wspaniale. Jeśli nie, mówi się trudno.
Czyli nie jest pan ekoterrorystą?
- Uważam, że ekoterroryzm jest zjawiskiem z pogranicza cwaniactwa. Ja mówię o ekologii w kontekście przyzwoitych zachowań. Zwierzęta lubię i uważam, że są zdecydowanie bardziej udanymi egzemplarzami niż człowiek, dlatego mam dla nich dużo przyjaźni i szacunku. Niestety ciągle jestem mięsożerny, co wprowadza mnie w lekki niepokój. Młodsza córka jest wegetarianką, starsza jest mniej ekstremalna. Może kiedyś przyjdzie taki czas, że zdecyduję się na odstawienie mięsa, ale nie mogę obiecać.
Rozmawiała Ola Siudowska
Wiktor Zborowski urodził się 10 stycznia 1951 roku w Warszawie. PWST ukończył w 1973 roku. Debiutował w "Czterdziestolatku". Mówi, że był "skazany" na scenę. Jego dziadkowie poznali się podczas pracy w amatorskim teatrze (babcia grała, dziadek był suflerem). W dodatku jego wujem jest Jan Kobuszewski, a ciotką Hanna Zembrzuska.
Aktora znamy również z takich filmów, jak "C.K. Dezerterzy", "Ogniem i mieczem", "Stara baśń", "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy" i "Pokot". Jest autorem hasła "Teraz Polska".
Jego żona Maria Winiarska oraz córka Zofia Zborowska są aktorkami. Zofię, która 17 maja obchodzi 30. urodziny, oglądamy m.in. w "Barwach szczęścia" w roli stomatolog Anety Dylskiej. Występowała również z powodzeniem w programie Polsatu "Twoja Twarz Brzmi Znajomo".