Reklama

Weronika Rosati: Myślę, że oni mnie nie rozumieją

"Jest parę takich ról, które w pewnym sensie były dla mnie krokami milowymi" - mówi w rozmowie z Interią Weronika Rosati, znana z kreacji w takich produkcjach, jak "Pitbull", "Obława" czy amerykańskie seriale "Luck" i "NCIS: Los Angeles". Od niedawna można oglądać aktorkę w filmie "Ponad horyzont!".

"Jest parę takich ról, które w pewnym sensie były dla mnie krokami milowymi" - mówi w rozmowie z Interią Weronika Rosati, znana z kreacji w takich produkcjach, jak "Pitbull", "Obława" czy amerykańskie seriale "Luck" i "NCIS: Los Angeles". Od niedawna można oglądać aktorkę w filmie "Ponad horyzont!".
Weronika Rosati występuje zarówno w polskich, jak i zagranicznych produkcjach /Rex Features /East News

Sylwia Pyzik, Interia: Do serwisów VOD w Polsce trafiła najnowsza produkcja z pani udziałem, "Ponad horyzont!". To film, który opowiada o świecie profesjonalnego kiteboardingu. Czy pani występ w filmie wiązał się z jakimś ekstremalnym zadaniem?

Weronika Rosati: - Jedynym ekstremalnym zadaniem, jakie na mnie czekało, było to, że był to mój pierwszy film i pierwsza duża rola po urodzeniu dziecka. Córka mała miała pół roku i musiałyśmy się przenieść na parę miesięcy do Rodanthe, gdzie kręciliśmy ten film, ale wszyscy byli niezwykle kooperatywni. To był jeden z przyjemniejszych planów filmowych, nie tylko ze względu na warunki - mieszkaliśmy nad oceanem i właściwie realizowaliśmy ten film trochę tak, jak nam się podobało. Czasami dochodziło do sytuacji, kiedy skończyliśmy jakieś sceny i reżyser mówił: "Wiecie co, fale są dobre, chodźmy na kitesurfing". Nie było żadnych ekstremalnych sytuacji, bo nie gram jednego ze sportowców, tylko miłość jednego z głównych bohaterów i też agentkę, że tak powiem, szwarccharakteru.

Reklama

Co może pani powiedzieć o roli Eve?

- Jest Francuzką, więc musiałam grać po angielsku z francuskim akcentem. Nie jest to dla mnie trudne, bo mówię po francusku i już parę razy w mojej karierze, m.in. w "Supernatural" ["Nie z tego świata" - przyp.red.], występowałam właśnie z francuskim akcentem. Mogę jedynie powiedzieć, że jest to postać trochę neutralna, bo nie bierze udziału w scenach sensacyjnych, pojawia się za to w wątku obyczajowym. Dla mnie to była ogromna przyjemność, bo właściwie w filmie są trzy postaci kobiece i jedną gra Denise Richards, która w końcu była dziewczyną Bonda, jest zresztą przemiłą osobą, a drugą gra Claudia Lee, aktorka polskiego pochodzenia, która jest gwiazdą Disneya, więc czułam się bardzo wyróżniona. Można powiedzieć, że właściwie byłam zdecydowanie najmniej znana z nich wszystkich.

Czy film powstał w czasie pandemii?

- Nie, film kręciliśmy latem 2018 roku. W czasie pandemii miała być premiera, dlatego trochę się to opóźniło, bo były pomysły, żeby film miał premierę w kinach. Później jednak serwisy streamingowe tak się rozwinęły, że teraz to już tak naprawdę nie ma znaczenia. Film nie musi wchodzić do kin, może ukazać się na VOD i odnieść ogromny sukces. Z tego co wiem, to "Ponad horyzont" już bardzo fajnie idzie w Stanach. To było dobre półtora roku przed pandemią, więc nie było absolutnie żadnego stresu, żadnych masek - teraz przez to przechodzę.

Ostatnio pojawiła się pani także w serialu "NCIS: Los Angeles". Jak wspomina pani pracę na tym planie?

- Muszę powiedzieć, że to było bardzo ciekawe doświadczenie. To jeden z najpopularniejszych seriali w Stanach, ogromne przedsięwzięcie i tam nie ma szans, żeby przerwano zdjęcia ze względu na COVID. Musiałam tak naprawdę już na dwa trzy tygodnie przed produkcją robić codziennie testy. W momencie, gdy tylko był "cut", czyli koniec sceny, to od razu zakładaliśmy maseczki. Musieliśmy je nosić nawet na próbach. To jest takie deprymujące, bo nie pozwala się do końca skupić na pracy i bardzo izoluje od ekipy. Wszyscy są tacy trochę przerażeni i trzymają dystans. Mam nadzieję, że niedługo taka praca się już skończy.

Rozpoczynając rozmowę, wspomniała pani, że właśnie wróciła ze zdjęć. Czy może pani zdradzić do jakiej produkcji?

- Dzisiaj akurat miałam zdjęcia próbne, to też należy do zawodu aktora, że tak naprawdę miesiącami pracujemy nad zdjęciami próbnymi i potem w końcu przychodzi rola. Ja zawsze sobie przypominam to, co Marlon Brando powiedział, że w aktorstwie płacą mi za czekanie, a nie za granie. Myślę, że jest w tym bardzo dużo prawdy...

Ma pani na koncie przeszło 60 ról. Z której jest pani najbardziej dumna i z jakiego powodu?

- Jednej chyba nie mogłabym wybrać. Jest parę takich ról, które w pewnym sensie były dla mnie krokami milowymi. Pierwszą pewnie był występ w "Pitbullu", który jakby przedstawił mnie polskiej widowni kinowej, bo wcześniej grałam w serialach, a po tym filmie dostałam trochę nominacji i nagród. Zobaczono wtedy we mnie aktorkę, co było dla mnie przełomowym momentem. Zwłaszcza, że z tym filmem pojechałam do Los Angeles na festiwal i tam zostałam odkryta przez agenta. Tak naprawdę przez to w ogóle w tym Los Angeles wylądowałam. Potem dostałam pierwszą rolę w amerykańskim serialu "Luck", to była produkcja HBO i dla mnie to było coś nieprawdopodobnego, żeby zadebiutować u jednego z najwybitniejszych twórców filmowych - Michaela Manna. Do tego grałam tam z Dustinem Hoffmanem i Nickiem Noltem - to są naprawdę legendy kina.

- Jeśli miałabym powiedzieć, z jakiej roli jestem najbardziej dumna, to chyba bym powiedziała, że z roli w "Obławie". Ludzie mi mówili po "Pitbullu", że ja taka jestem, że gram siebie. I gdzieś tam w "Obławie" zobaczyli, że nie. Ten film niezwykle się podobał w Polsce i za granicą. Dla mnie też ta rola była o tyle niesamowita, że Marcin Krzyształowicz po prostu wierzył tak bardzo we mnie, że dał mi tę rolę i nie chciał nikogo innego. Mieliśmy dużo czasu na omówienie postaci, a on jest wspaniałym twórcą. Dla mnie to była też jedna z najciekawszych postaci, którą mogłam wykreować.

Zawód aktora daje możliwość, by zdobywać umiejętności, których w realnym życiu pewnie by się nie podjęło. Pani uczyła się np. krupierstwa czy strzelania... Czego jeszcze?

- Tak, krupierstwa do "Luck". Strzelanie było dosyć śmiesznie, bo na planie "NCIS", gdzie pracują niezwykle szybko, przed sceną dali mi pistolet i powiedzieli: "Tu naciskasz, tu trzymasz, tu będą ślepaki, zrobisz teraz próbę". I tak naprawdę pięć minut przed sceną musiałam nauczyć się jakoś to obsługiwać. Są bardzo profesjonalni, tylko chodzi o to, że nie było czasu, żeby się do tego przygotowywać. Miałam też takie sceny do filmu "Spisek" z Sharon Stone, w których jako matka dziś już bym pewnie nie wystąpiła. Kręciliśmy niezwykle niebezpieczne, po prostu szalone sceny pościgu, gdzie na samochodzie, w którym siedziałam, był facet ustawiony z kierownicą i to on kierował tym samochodem. To było ekstremalne, jeszcze do tego szyba wybuchała w czasie ujęcia. Zresztą są propozycje filmowe, które teraz odrzucam ze względu na to, że kręcenie ich będzie zbyt obciążające i dla mnie, i dla córki. W ciąży musiałam odmówić bardzo ciekawej roli Żydówki, która ucieka z getta, bo tam było dużo takich scen, że ona gdzieś pada i wywraca się, a ja byłam w czwartym miesiącu ciąży i zrezygnowałam, bo obawiałam się, że to jest zbyt duże zagrożenie.

Z łódzkiej Szkoły Filmowej uciekła pani po półtora roku. W Stanach zdobywała pani fach w czterech różnych szkołach. Czy dostrzegała pani wtedy lub dostrzega teraz jakąś systemową różnicę w podejściu do kształcenia młodych aktorów?

- Najlepiej wspominam rok w szkole u państwa Machulskich. Bardzo dużo się tam nauczyłam, przede wszystkim pewności siebie, bo byłam tak dramatycznie nieśmiała, że nie byłam w stanie w ogóle wyjść na scenę. Potem byłam w Łodzi, przez półtora roku, co było doświadczeniem, które gdzieś tam może mnie nauczyło, że w życiu trzeba polegać tylko na sobie. To nie są dobre wspomnienia. Potem wylądowałam u Lee Strasberga i tam zdobyłam zawód. Kolejne szkoły to już nawet nie była kwestia edukacji, tylko chęć poznania różnych metod aktorskich. Zanim miałam córkę, chciałam spędzać całe dnie na warsztatach, żeby uczyć się i rozwijać.

Czy metody nauczania w Polsce różniły się od tych, z których korzystano wtedy w Stanach Zjednoczonych?

- Diametralnie. U państwa Machulskich to była taka bardziej zachodnia metoda nauczania. W łódzkiej szkole to było bardziej takie teatralne i nie przygotowujące tak naprawdę do zawodu - do castingów, czy planu filmowego. W Lee Strasberg pracowali z nami bardzo uznani aktorzy. Mieliśmy tam na przykład zajęcia z tworzenia postaci. Polegały na tym, by metodą Stanisławskiego całkowicie się przeistoczyć w daną postać. Uczyliśmy się też bardzo dużo o tym, jak nagrywać castingi, jak występować przed kamerą. Tego za moich czasów właściwie w polskiej szkole nie było. Uczył mnie m.in. Geoffrey Horne, który jest jednym z moich największych mentorów. On grał między innymi w filmie "Most na rzece Kwai". W latach 60. był wielką gwiazdą i miał niezwykłe doświadczenie, już pomijając to, że miał wspaniałe anegdoty, m.in. o tym, jak chodził na zajęcia z Marilyn Monroe i ją zawsze odprowadzał, albo o tym, jak próbował się umówić z Jane Fondą.

Trudno nie poruszyć też innej kwestii. Ostatnio złożyła pani skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Z jakiego powodu?

- Ewidentnie Trybunał Praw Człowieka dość szybko zdecydował, że sprawa musi zostać dokładnie zbadana. Gdyby uznali, że nie doszło do naruszeń praw człowieka, to by nie przyjęli w ogóle tej sprawy. Ja to złożyłam dlatego, że niezależnie od wszystkiego nigdy nie przestanę walczyć z przemocą i nigdy nie przestanę walczyć o kobiety, które doznały lub doznają przemocy. Po prostu nie ma takiej siły ludzkiej i nieludzkiej, która mnie powstrzyma.

- Zależy mi na tym, żeby tak naprawdę walczyć dla innych kobiet, bo ja sobie dam radę. Chciałabym pomóc tym kobietom, które mają gorsze sytuacje niż ja. Tak naprawdę jedyną metodą jest pokazywanie im, że stoję po ich stronie, że się z nimi utożsamiam i że walczę, nie poddaję się, że mówię o tym głośno, bo tak naprawdę to jest w Polsce największym problemem. Dlatego to jest także dla mnie ważne, że Trybunał to zaakceptował. Nie wolno mi samej mówić o przemocy, akurat tej konkretnej, nie w ogóle. Natomiast wszędzie w Warszawie widzę banery, które mają hasło: "Przemoc karmi się milczeniem". To jest taki największy paradoks tej sytuacji, dlatego chcę walczyć przede wszystkim z podejściem społeczeństwa do przemocy.

Można odnieść wrażenie, że ta historia panią wzmocniła.

- Nie sądzę. Matka, która walczy o swoje dziecko i o jego dobro, będzie walczyć na śmierć i życie. Nie ma hejtu, który może ją powstrzymać, próby zawstydzenia, zaszczucia, jakiegoś takiego szydzenia. To wszystko jest wtedy tak kompletnie nieważne, bo walczy się o dziecko. Wydaje mi się, że siłę dało mi moje dziecko i pewnie, gdyby nie ona, to pewnie teraz byśmy o tym nie rozmawiały.

Polska opinia publiczna nie zawsze jest wobec pani przychylna. Pani jednak nie przestaje wypowiadać się na tematy, które uznaje za istotne. Myśli pani sobie czasami - po co mi to?

- Ja myślę, że oni mnie nie rozumieją. Nie mogą rozgryźć, o co chodzi. Jak mnie próbuje się włożyć w szufladkę, to się wymykam z pewnego schematu, w który próbuje się mnie wsadzić. Moim zdaniem to powoduje dezorientację i taką a nie inną reakcję. To jest też moim zdaniem mentalność zakorzeniona z wcześniejszych generacji. To bardzo się zmienia i widzę, jak młodzi ludzie zupełnie inaczej myślą, co jest naprawdę wspaniałe.

- Nie ukrywam, że nigdy nie robiłam czegokolwiek, żeby być lubiana. Jestem aktorką, wbrew pozorom bardzo chronię swoją prywatność. Nic nie poradzę na to, że na przykład paparazzi będą dzień w dzień robić mi zdjęcia albo gazety będą codziennie pisać o innym facecie. Często nawet nie jestem częścią tej historii, która jest opisywana. Trudno jest walczyć z tym cały czas, ale myślę też, że ludzie w końcu zaczęli widzieć, że jednak zostali okłamani co do tego, kim jestem.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Weronika Rosati
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy