Reklama

"W PRL-u nie było taśmy, a teraz nie ma czasu"

Trudno określić, czego w swoim życiu Stanisław Tym nie robił. Znamy go jako aktora, reżysera, autora skeczy, komediopisarza, scenarzystę i felietonistę.

Jest autorem wielu sztuk teatralnych, skeczy (jednym ze słynniejszych jest "Ucz się Jasiu", w wykonaniu Jana Kobuszewskiego, Wiesława Gołasa i Wiesława Michnikowskiego, który prezentowany był w słynnym kabarecie "Dudek") i słuchowisk radiowych, a także scenariuszy do filmów Stanisława Barei, w których również występował i był ich współreżyserem ("Nie ma róży bez ognia", "Brunet wieczorową porą", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz"). Najważniejszym z nich był z pewnością "Miś" - kultowy dziś obraz, ukazujący absurdy codzienności życia Polaków początku lat 80., w którym Tym wcielił się w rolę Ryszarda Ochódzkiego, prezesa klubu sportowego "Tęcza". Po wielu latach postanowił do tej postaci powrócić. W lutym 2007 r. na ekrany kin trafił "Ryś", w którym ponownie spotykamy Ochódzkiego, choć już w innej rzeczywistości, ale wcale nie mniej absurdalnej.

Reklama

O przygodzie, ale i także ciężkiej pracy przy filmie "Ryś", o tym, jak kręciło się filmy kiedyś i jak robi się je teraz, a także o swoich planach, twórca opowiada w rozmowie z Emilią Chmielińską.

Po co w ogóle kręci pan kolejnego "Misia"?

Stanisław Tym: Przede wszystkim "Ryś" to nie jest "Miś 2". Kręcąc "Rysia" chciałem pokazać to, co się w tej naszej codzienności dzieje, jak ci ludzie, których znamy z "Misia", wyglądają teraz, jak się zachowują. Wydawało mi się to interesujące.

A czy nie wydaje się panu, że główny bohater Ryszard Ochódzki jest trochę w tej dzisiejszej rzeczywistości zagubiony?

Stanisław Tym: Pewnie trochę tak, ale on  zestarzał się, to też ma swoje znaczenie. Poza tym konkurencja jest silniejsza, teraz więcej można. Jest to rzeczywistość, w której ilość wolności została znacznie poszerzona. Nie trzeba się specjalnie krępować - jeśli ktoś jest bystry, inteligentny i cwany, to ma duże możliwości.

W komediach Barei było mnóstwo pijaczków, pokazywania społeczeństwa ulicy. Czy nie sądzi pan, że obecnie jest trochę za mało ulicy w komediach?

Stanisław Tym: Film "Ryś" trwa 143 minuty. Jeśli zacząłbym robić jeszcze przekrój społeczeństwa i ulicy, to nie wiem, ile musiałby trwać.

Mocną strona filmu jest plejada gwiazd występujących w epizodach. Co pana podkusiło, żeby zaangażować nasze największe gwiazdy?

Stanisław Tym: W pełni się tym zgadzam. Tak, są to największe gwiazdy. Nic mnie nie podkusiło. Generalnie komedia jest rzeczą trudną do grania i wymaga świetnego aktorstwa. Im lepszy aktor, tym jest lepiej. Komedie trzeba obsadzać dobrymi aktorami.

Czy "Ryś to film z kluczem?

Stanisław Tym: Nie, dla mnie nie. Jednak jeśli ktoś szuka klucza, to zawsze go znajdzie. Nie miałem takich zamiarów i powodu, żeby robić  film z kluczem. Myśmy ze Staszkiem [Bareją - przyp.red.] nigdy nie robili filmów z kluczem. Kręciliśmy po prostu filmy o rzeczywistości - to jest ciekawsze.

"Ryś" to pana debiut reżyserski. Nie brakowało panu podczas pracy drugiej głowy do pomocy?

Stanisław Tym: Tak to jest, że młody człowiek, debiutant, zawsze popełnia jakieś grzechy i mój był właśnie taki. Na pewno  jest wart wytknięcia. Na przyszłość trzeba się lepiej zastanawiać .

Jest pan przede wszystkim reżyserem teatralnym. Co skłoniło pana, by wyreżyserować film? Czy nie znalazł się inny reżyser?

Stanisław Tym: Ja nie szukałem kogoś takiego. Ja po prostu dostałem propozycję wyreżyserowanie tego filmu. Przyjąłem ją i to wszystko.

Spodobało się panu reżyserowanie? Nabrał pan smaku na kolejny film?

Stanisław Tym: Ja nie mam na razie żadnego smaku. Na razie jestem bardzo zmęczony. Jak się otrząsnę z tego zmęczenia, jak się przypatrzę, co się zdarzyło, to wtedy będę wiedział, czy w ogóle powinienem coś jeszcze robić.

Czego panu najbardziej brakowało podczas kręcenia "Rysia"?

Stanisław Tym: Brakowało mi czasu. Taki film trzeba kręcić bardzo spokojnie. Jak zawsze mówię, że w PRL-u nie było taśmy, a teraz nie ma czasu.

 Jak dużo sytuacji, dialogów, które pojawiają się w filmie, rodziło się na planie? Czy tez może wszystko było od początku napisane w scenariuszu?

Stanisław Tym: Zawsze jest tak, że ma się świadomość, iż rzecz, którą się napisało, np. jakiś dialog, można napisać lepiej. Czasami czeka się do ostatniego momentu, aż coś błyśnie. Jak błyśnie - to dobrze, a jak nie błyśnie, to też nie jest źle. Z doświadczenia wiem, że często puenta felietonu też przychodzi w ostatniej chwili i czasami się dzwoni do drukarni, tuż przed drukiem z informacją: "czekajcie, czekajcie, bo on chce coś zmienić".

A w przypadku "Rysia" korzystałem z tego, że znam dobrze aktorów i nie obrażali się, kiedy w ostatniej chwili mówiłem do nich: "Słuchaj wiesz, a tu teraz będzie tak".

Ile czasu zajęło panu napisanie "Rysia" i jak się pisze taką komedię?

Stanisław Tym: Pisałem w sumie parę lat, oczywiście z przerwami. To nie jest tak, że się siedzi przy biurku i cały czas pisze się jedną rzecz. Dobrze jest czasami to, co się pisze, odłożyć na chwilę, a potem do tego wrócić. Jak lubię tak właśnie pisać.

A jak się pisze? Trudno, nawet czasami bardzo trudno. Zresztą reżyseruje się też trudno.

Za komuny nie było wolności słowa, była cenzura. Dziś można pisać o czym się chce. Jednak kiedy łatwiej sunęło panu pióro po kartce - teraz czy wtedy?

Stanisław Tym: Wtedy było o tyle trudniej, że w tamtych czasach to, co napisałem, było jeszcze ocenzurowane przez licznych specjalistów od tego, żeby było tak, jak oni chcą, a nie tak, jak ja chcę. W związku z czym było trudniej.

A to, że było trudniej, nie motywowało bardziej? A może wtedy było śmieszniej?

Stanisław Tym: Za cenzury było śmieszniej? Bardzo możliwe. Przede wszystkim ja wtedy byłem młodszy. A to jest jednak zupełnie inny rodzaj temperamentu i widzenia świata, i być może to zderzenie rzeczywistości dość okrutnej, komunistycznej,  bolszewickiej, z młodym człowiekiem, odbiło się czymś bardzo  interesującym, ciekawym, co w tej chwili u starca  jest rzeczywistością dość spokojną i nie specjalnie ostrą.

Od wielu lat wiedzie pan spokojne życie na Suwalszczyźnie, z dala od wielkomiejskiego szumu i zabiegania. Po co tak naprawdę teraz rzucił się pan w film?

Stanisław Tym: Ja pierwszy raz wystąpiłem w filmie 50 lat temu, potem długo uczyłem się pisania komedii teatralnych i filmowych oraz reżyserowania tychże komedii. Byłem dyrektorem teatru i pracowałem w kabaretach. Krótko mówiąc, komedia to jest mój zawód. Ja po prostu to robię nie dlatego, że mam nagle pomysł, żeby zrobić film komediowy, tylko ja to robię zawodowo - po prostu się tego nauczyłem.

Pisanie komedii jest moim zawodem. Dziadek był szewcem - robił buty, drugi dziadek był kucharzem - gotował. A ja jestem komediopisarzem i piszę komedie.

Jednak oprócz pisania komedii, pisał pan felietony, ostatnio napisał pan książkę...

Stanisław Tym: Felietonów już nie piszę. Książkę napisałem z konieczności, ponieważ uznano, że potrzebna jest książka, na podstawie której powstał film "Ryś". Jednak jeśli weźmie pani tę książkę do ręki, to można przeczytać w pierwszych słowach ode mnie, że to nieprawda - że to nie jest książka na podstawie, której powstał film. Ta właśnie książka powstała na podstawie filmu, który został nakręcony.

"Miś" - dziś już kultowa komedia - miał to do siebie, że w miarę upływu lat znaczył coraz więcej i więcej. Czy myśli pan, że w przypadku "Rysia" może być podobnie? Myślał pan o przyszłości swojej najnowszej komedii?

Stanisław Tym: Nie, nie myślałem o jej przyszłości. Dziś robi się film dla współczesnego widza, do kin. Teraz życie filmu jest krótkie, przeleci i już. Jeśli kiedyś zdarzyło się coś - że nagle powstały filmy, które oglądają młodzi ludzie dziś, np. "Rejs" czy Miś - to ja nie mam w tym żadnego udziału, ani to nie moja zasługa. To jest zasługa tych mistrzów, którzy te filmy robili.

Dlaczego chciał pan, aby muzykę do filmu skomponował Piotr Rubik?

Stanisław Tym: Znamy się z Piotrem ponad 20 lat. Jeszcze z Teatru Rampa na Targówku Andrzeja Strzeleckiego. Nie było to jakieś wielkie przemyślenie - to wyszło naturalnie, podczas rozmowy. Zapytałem go i się zgodził.  

Cała machina "Rysia" ruszyła w czerwcu 2006 roku. Czy spodziewał się pan, że to wszystko będzie tak wyglądało - wielki szum, setki wywiadów?

Stanisław Tym: Nie wiem. Sam przeżywam tę przygodę w takiej kategorii zdumienia, zadziwienia i niespodzianki. Ja nie przypuszczałem, że praca związana z filmem jest zarówno przed nakręceniem, jak i po. Spodziewałem się przede wszystkim wysiłku na planie. A tu się okazuje, że to wszystko, co było na planie, ta cała praca, to jest  jak "mały śrucik" w porównaniu z tym, jak to jest po nakręceniu filmu -  kiedy trzeba udzielić kilkudziesięciu wywiadów, napisać książkę, mieć sesje zdjęciowe, przebierać się, śpiewać itd.

To jest dość interesujące jako zjawisko. Wiem, że takie są zasady dzisiejszego przemysłu filmowego. Kiedyś film był robiony inaczej, z innych powodów i na innych działał polach. Robiło się film, a jak się go skończyło robić, to szedł on do kin i się go wyświetlało. A teraz pierwszą rzeczą, o której ja dowiedziałem od producentów, zanim w ogóle została ustalona data rozpoczęcia zdjęć, była daty premiery filmu.

A poza tym to wszystko, co się wokół filmu dzieje, jest nawet bardzo przyjemne. Człowiek jest próżny. Jak jest dużo pytań, dużo osób chętnych, by dowiadywać się o różnych rzeczach, to człowiekowi imponuje, że jest ważny w takim momencie.

Czy widział pan już pierwsze reakcje widzów na pana film?

Stanisław Tym: Ja podczas wyświetlania filmu nie jestem na sali, bo bym się wstydził. Swego czasu, kiedy kino było prawdziwą sztuką i kiedy kino miało wszelkie powody, żeby się liczyć jako ważny wynalazek intelektualny, teoretyk kina światowego, Polak Karol Iżykowski, napisał książę na temat teorii kina, "X Muza". Opisał jego zdaniem bardzo okropne praktyki niektórych producentów, filmowców, którzy siadali wśród widzów, żeby się dowiedzieć, które elementy ich filmu są najśmieszniejsze, po to, by wyciągać z tego wnioski, by następne filmy kręcić jak gdyby pod publiczkę.

Kręcenie filmu pod publiczkę, po to, by jak najwięcej wyciągnąć z tego pieniędzy, było uznawane za rzecz niesmaczną, niegodną i niewłaściwą. To było wręcz naganne i się wytykało. W tej chwili jest to przykazanie nr 1. Niestety, czasy się zmieniły.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy