Vince Vaughn: Wytyczać własną ścieżkę
"Bardzo spodobała mi się koncepcja opowieści o indywidualiście, który jest prześladowany za wyznawane poglądy, ale udaje mu się wytrwać i zostać bohaterem" - mówi Vince Vaughn, który wciela się w sierżanta Howella w najnowszym filmie Mela Gibsona - "Przełęcz ocalonych".
Schyłek drugiej wojny światowej. Armia amerykańska toczy ciężkie walki z Japończykami o każdy skrawek lądu na Pacyfiku. Strategicznym celem jest wyspa Okinawa, której zdobycie może oznaczać ostateczną klęskę Japonii. Wśród setek tysięcy amerykańskich żołnierzy trafia tu Desmond T. Doss, sanitariusz, który ze względu na wyznawaną religię odmówił noszenia broni. Traktowany z nieufnością, oskarżany o tchórzostwo, wkrótce udowodni, jak bardzo się wobec niego mylono. Podczas najcięższych starć, wielokrotnie ryzykując życiem, wydostaje z ognia walki ponad 70 rannych żołnierzy. Tak rodzi się legenda bohatera, którego jedyną bronią jest wiara, nadzieja i miłość...
Co cię skłoniło do zagrania w "Przełęczy ocalonych"?
Vince Vaughn: - Bardzo spodobała mi się koncepcja opowieści o indywidualiście, który jest prześladowany za wyznawane poglądy, ale udaje mu się wytrwać i zostać bohaterem. Desmond Doss nie potrafił zdradzić własnych ideałów, wyprzeć się tego, co uznawał za jedyną słuszną drogę przez życie. Wierzył, że to co robi ma cel, nie dał się złamać i dał nauczkę całemu społeczeństwu, które chciało go dostosować do własnych reguł postępowania. A już na polu bitwy okazał się być niesamowitym bohaterem. Być może trudno uwierzyć, że Desmond Doss naprawdę istniał i to wszystko przeżył, tego wszystkiego dokonał, ale tak właśnie było. Jak zwykł mawiać Mark Twain, prawda bywa dziwniejsza od najlepszej fikcji, ponieważ nie ogranicza jej ludzka wyobraźnia. Trudno wyobrazić sobie, co Desmond czuł, ale dokonał czegoś niesamowitego i wpłynął swoimi czynami na całe swoje otoczenie.
- Uważam, że to bardzo ważna tematyka, podkreślanie faktu, że każdy odpowiada za własne poglądy i przekonania, że każdy jest inny, i że każdy ma prawo do wyznawania takich ideałów, jakim hołduje w swoim sercu. Nikt nie powinien zmuszać drugiej osoby do robienia tego, co sam uważa za słuszne. Każdy powinien móc podążać własną ścieżką.
- Przekonała mnie także możliwość współpracy z Melem, którego uważam za jednego z największych żyjących reżyserów. Wystarczy spojrzeć na jego filmografię, ostatnio "Apocalypto". Wszystko to niesamowite filmy, zrealizowane na najwyższym światowym poziomie. W wielu wypadkach wytyczał nowe szlaki dla kina, pracuje już zresztą w tej branży od bardzo dawna. Wielu reżyserów sprawdza się świetnie w kręceniu filmów, które już wcześniej widzieliśmy, ale Mel ma talent do pokazywania czegoś nowego. Mam tu szczególnie na myśli "Apocalypto", wspaniały film.
Co jednak przekonało się do zagrania akurat sierżanta Howella?
- Spodobał mi się jego charakter. To archetyp, który zawsze mnie fascynował. Desmond widzi w nim z początku ostrego instruktora musztry, który będzie chciał wybić mu z głowy jego poglądy, żeby osiągnąć cel szkolenia. Wydaje się być jego wrogiem, próbującym powstrzymać Desmonda, złamać go. Ale uważam osobiście, że instruktor musztry to w pewnym sensie figura ojcowska, a wszyscy mamy tak, że niezależnie od tego, czy wychowywaliśmy się w dobrej czy złej rodzinie, w pewnym momencie musimy odłączyć się od swoich rodziców i zacząć żyć na własny rachunek. Nieważne, co to dokładnie oznacza, tak musi być.
- Podobało mi się w sierżancie Howellu, że to tak nietypowa postać, niejednoznaczna - reprezentuje wewnętrzne dylematy żołnierzy i w pewien sposób skłania ich do podejmowania własnych decyzji. Co oczywiste, w przypadku Desmonda cały proces jest szczególny ze względu na jego odmowę noszenia broni, ale to dalej ten sam proces. Po pewnym czasie sierżant Howell staje się kimś na wzór mentora dla Desmonda i pozostałych. Uczy ich przeżycia w trudnych warunkach, co niektórym rzeczywiście ratuje później życie w trakcie walki. Jest na początku jednym archetypem, a później przechodzi przemianę w kolejny. Nie jest jednowymiarowy. Czułem dużą satysfakcję, mogąc grać postać o tylu ciekawych obliczach. Desmond też to wyczuwa, co przeradza się w nietypową więź na ekranie.
A jak przygotowywałeś się do roli?
- Poszukiwałem wszelkich możliwych informacji i materiałów o różnego rodzaju sierżantach musztry i oczywiście wymyśliłem dla swojego bohatera całą historię jego życia, która pasowała do tego, jakim stał się człowiekiem. Poznałem także opowieść o prawdziwym Desmondzie i zrozumiałem, że filmowy sierżant Howell to połączenie kilku rzeczywistych postaci z jego życia. Ale przez większość czasu tworzyłem go sobie w głowie od zera, jego przeszłość i teraźniejszość. Próbowałem też przyswoić sobie jego wojskowy punkt widzenia, który wymaga od niego przede wszystkim wykonywania rozkazów. Jego zadaniem jest przygotowanie tych młodych mężczyzn na najgorsze, żeby już w trakcie walki byli w stanie odpowiednio zareagować i zwiększyć swoje szanse na przeżycie. Jest w tym coś bardzo osobistego, on odpowiada w pewnym sensie za ich życie. Dlatego jest dla nich na początku taki ostry i oschły - bo wie, że niezależnie od tego, co powie lub zrobi, jego żołnierze natkną się za linią wroga na po stokroć gorsze sytuacje, w których ich życie będzie wisiało na włosku. A także znajdujących się u ich boku pozostałych żołnierzy, którzy muszą nauczyć się im ufać.
- Sądzę, że udało mi się całkiem nieźle zrozumieć pracę instruktorów musztry, ich swoisty etos, zasady postępowania, punkt widzenia, szczególnie w czasach wojny. Ale najtrudniejsze było ukazanie w tym wszystkim normalnego człowieka, który stał się taki, jaki się stał, z konkretnych powodów. I trwa w nim nieustanna walka indywidualisty z zawodowym żołnierzem wykonującym polecenia. Natomiast kiedy staje już na polu walki, musi przyjąć perspektywę swoich żołnierzy - wykorzystać nabyte doświadczenie, być odpowiedzialnym za wszystkich wokół siebie i liczyć na łut szczęścia.
Opowiedz o współpracy z Andrew Garfieldem.
- Był świetny. Bardzo dobrze mi się z nim pracowało. Był stuprocentowo oddany swojej roli, nie pozbywał się akcentu Desmonda Dossa nawet po zejściu z planu. Był zawsze przygotowany, nigdy nie dał się zaskoczyć. Widać w nim było prawdziwą pasję, a obserwowanie go przy pracy było świetnym doświadczeniem. Nie tracił przy tym poczucia humoru, świetnie się razem bawiliśmy na planie. Jest po prostu fajnym chłopakiem, inteligentnym i szczerym, kochającym życie i ciekawym wszystkiego. Stworzył niesamowitą rolę. To była przyjemność.
Jak oceniasz jego rolę oraz proces stawania się Desmondem Dossem?
- Jak już wspominałem, Andrew był stuprocentowo oddany roli, nie wychodził z niej nawet pomiędzy ujęciami, był w stanie angażować się w dyskusje z innymi aktorami, ale później w kilka sekund na powrót stawał się filmowym Desmondem Dossem. Uważam, że brało się to nie tylko z perfekcyjnego przygotowania, ale także z jego czysto ludzkiej otwartości na to, co przynosiły kolejne ujęcia, czasem dość spontanicznie.
Czy Luke Bracey zrobił na tobie równie duże wrażenie?
- Luke jest fantastyczny. Granie przychodziło mu bez większego wysiłku. Widać było, że dobrze czuje się z samym sobą i że stara się podchodzić do wszystkiego z otwartością i szczerością. Jest przy tym bardzo fajnym i wyluzowanym gościem, który jest w rzeczywistości zupełnie inny od postaci, którą zagrał w filmie, ale zagrał ją tak świetnie, że w ogóle tego nie widać na ekranie. Współpraca z nim była naprawdę udana.
Podobnie musiało być z resztą australijskiej części obsady, która jest znana z tego, że trzyma się razem na planie, tworząc poczucie braterstwa.
- Byli świetni. To wszystko młode chłopaki, ale mimo całej swojej ekscytacji, nie przestawiali ciężko pracować i traktowali swoje role całkowicie poważnie. Gdy można było pozwolić sobie na odrobinę humoru i relaksu, zawsze to wykorzystywali, ale byli jednocześnie bardzo zdyscyplinowani. Miło było ich obserwować w akcji.
Wspomniałeś, że zainteresowałeś się projektem między innymi ze względu na osobę Mela Gibsona.
- To prawda.
Jak się z nim pracowało na planie?
- Uwielbiam Mela. Uważam, że ma niesamowity talent i jest niezwykle szczodrym reżyserem. A przy okazji ma świetny filmowy gust i nie obawiał się oddania części kontroli nad projektem w ręce obsady i ekipy - w tym sensie, że pozwalał nam na dodawanie czegoś od siebie, a nie tylko odgrywanie tego, co zostało zapisane w scenariuszu. Mel stworzył na planie bardzo miłą atmosferę, dzięki czemu wszyscy dobrze się czuli w swoich rolach. Jest także, co w zasadzie oczywiste, wspaniałym aktorem, więc tym bardziej rozumiał, co dzieje się w głowach członków obsady i przekazywał klarownie wszystkie uwagi i sugestie. Praca z takim reżyserem, posiadającym wybitne filmy na swoim koncie, była prawdziwą przyjemnością.
Jak wspominasz ogólnie pracę na planie, która wymagała chyba sporo wysiłku fizycznego od aktorów i kaskaderów. Musieliście się między innymi zmierzyć z prawdziwymi eksplozjami.
- Faktycznie, eksplozje były prawdziwe, co jednak ułatwiło nam zadanie, bo nie musieliśmy aż tak bardzo grać, lecz jedynie reagować instynktownie na to, co się działo. To było dla nas ważne, żeby podejść do tych scen z szacunkiem. Byłem w Iraku i Afganistanie, żeby spotkać się z żołnierzami i dać im trochę rozrywki, aby mogli odpocząć od codziennych problemów. Mam też w swojej rodzinie wojskowych. Nie lubię tego świata, ale bardzo często o nim myślę, o tych dzieciakach, o tym, co muszą przeżywać. Jeśli mogłem im choć trochę pomóc, to pomagałem, nawet jeśli tylko psychicznie. Czułem się w tym w jakiś sposób spełniony.
- "Przełęcz ocalonych" opowiada o trochę innej rzeczywistości, ale ważne było, żeby podejść do żołnierzy z szacunkiem i zrozumieniem. Z perspektywy aktorskiej było to po prostu kolejne wyzwanie. Starałem się wczuć w sytuację, w której znalazł się mój bohater, nadać mu prawdziwych cech charakteru. Korzystałem bardzo mocno z wyobraźni, która podpowiadała mi różne rzeczy i pozwalała lepiej zrozumieć niektóre sprawy. Bardzo pomocne były świetnie przygotowane plany zdjęciowe oraz wcześniejsze przygotowania wraz z resztą obsady, które pomogły łatwiej "wejść" w ten świat. Wszystkie efekty i eksplozje były wisienką na torcie, pozwalały jeszcze bardziej wzmocnić poczucie przenoszenia się do innej rzeczywistości.
Masz ulubioną scenę z filmu?
- Nie wiem, raczej nie mam jednej ulubionej sceny, bo jest ich w tym filmie tyle, że trudno by mi było wskazać wyłącznie jedną.
Jak twoim zdaniem widzowie odbiorą ten film?
- Uważam, że gdy człowiek ogląda film oparty na prawdziwych wydarzeniach, całe doświadczenie jest znacznie bogatsze w emocje. "Przełęcz ocalonych" opowiada na dodatek o bardzo ważnych zagadnieniach, w tym o potrzebie uszanowania indywidualnego wyboru. Nikt nie powinien być zmuszany przez większe grupy lub społeczeństwo do porzucania własnych przekonań, bo to one dają człowiekowi siłę i wiarę do walki z przeciwnościami losu. A tym bardziej nikt nie powinien być atakowany za przekonania, których nie stara się w żaden sposób narzucać innym, lecz trzyma się ich w swojej prywatnej rzeczywistości. Karta Praw Stanów Zjednoczonych pochwala taki rodzaj indywidualizmu, podkreślając, że każdy człowiek ma pewne niezbywalne prawa, które stoją ponad prawami rządu czy innymi. Są wrodzone, nie można ich odebrać.
- Uważam, że ludzie powinni wyznawać taką wiarę, jaką chcą wyznawać, kochać kogo chcą kochać, dokonywać własnych wyborów i słuchać się swojej wewnętrznej prawdy, której nie jest w stanie zrozumieć nikt poza nimi samymi. Każdy powinien móc wytyczać własną ścieżkę i nią podążać. Myślę, że właśnie o tym opowiada nasza filmowa historia Desmonda Dossa. O indywidualiście, który wybrał pewną drogę, wierząc od czasów dziecka, że przemoc nie jest jedynym rozwiązaniem. Mimo że wspierał wojnę, tak naprawdę pragnął ludzi leczyć, a nie ich zabijać. I chciał po prostu móc decydować o sobie. Desmond był bardzo ciekawym człowiekiem.
Jak zmienia się nastawienie twojej postaci wobec Desmonda Dossa? Na początku sierżant Howell nie wie, jak na niego zareagować, ale po jakimś czasie zaczyna lepiej rozumieć jego poczynania.
- Nie jestem pewien, czy można powiedzieć, że on nie wie, jak zareagować. Myślę, że taki człowiek jak Howell jest przygotowany do spotykania różnych typów ludzkich, wykonuje przecież swój zawód od wielu lat. Uważam, że był raczej świadomy tego, że niektórzy z nich zasłaniają się religią czy innymi łatwymi wymówkami, żeby uniknąć służby. Desmond był jednak od początku stuprocentowo prawdziwy w swoich przekonaniach, nikogo nie udawał, a Howell w pewnym momencie to zrozumiał. Pojął, że ma przed sobą człowieka, który chce wyruszyć z innymi do walki, ale nie zamierza poświęcać tego, kim jest w swoim sercu. Sierżant potrafił docenić takich ludzi i uszanować ich decyzje. Ja również.