Tym filmem podbiła świat! Justine Triet o "Anatomii upadku": Jesteśmy zbudowani z wątpliwości
"Anatomia upadku" w reżyserii Francuzki Justine Triet to najważniejszy europejski film obecnego sezonu nagród. Zaczęło się od Złotej Palmy w Cannes i znakomitych recenzji krytyków z całego świata. Po czym przyszło kilkadziesiąt mniejszych bądź większych laurów, w tym Złoty Glob oraz pięć oscarowych nominacji. W tym w tych najważniejszych kategoriach: "najlepszy film", "najlepsza reżyseria", "najlepsza aktorka". Jednocześnie zabrakło w tej najbardziej oczywistej, czyli "najlepszy film międzynarodowy". To pokłosie zupełnie niezrozumiałej decyzji francuskiej komisji oscarowej, która do walki o nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej zamiast, wydawałoby się, pewniaka postanowiła wystawić "Bulion i inne namiętności" w reżyserii Trana Ang Hunga.
"Anatomia upadku" to wciągająca opowieść o życiu francuskiej rodziny, której spokój zostaje przerwany z chwilą, gdy mężczyzna ginie w wyniku upadku. Rodzi się pytanie o okoliczności tego zdarzenia. Skoczył sam, poślizgnął się czy może z balkonu wypchnęła go żona i matka jego syna? Śledczym brakuje dowodów, w sprawie brakuje świadków. Na oczach opinii publicznej Sandra będzie musiała spowiadać się z najdrobniejszych i najintymniejszych szczegółów swojego małżeństwa, które mogą zaważyć o wyroku. Proces, który nurtuje wszystkich, toczy się również w głowach widzów, a pytanie jest oczywiste i brzmi: "Czy to zrobiła?".
Z Justine Triet, reżyserką filmu "Anatomia upadku", rozmawia Kuba Armata.
Kuba Armata: Ostatnie miesiące to dla ciebie bardzo intensywny czas, związany z promocją "Anatomii upadku", której zwieńczeniem ma być gala oscarowa. Domyślam się, że realizacja takiego filmu to ogromna satysfakcja, ale i równie duże zmęczenie. Zarówno za sprawą trudnej, obciążającej tematyki, lecz też tej wielkiej branżowej machiny, której częścią się stałaś.
Justine Triet: - Czuję, że potrzebuję teraz trochę czasu dla siebie. Mam wiele filmowych pragnień, rzeczy, które chciałabym zrobić, ale muszę odpocząć. "Anatomia upadku" to był bardzo intensywny film, cały czas zresztą go promuję. Festiwale, wywiady, spotkania z publicznością. Piękne w tym wszystkim jest to, że to już nie tylko mój film. Ludzie identyfikują się z przedstawioną na ekranie historią, angażują w nią swoje emocje. Wiele osób przychodzi do mnie po projekcji, opowiada o swoich doświadczeniach, przekonuje, że w trakcie projekcji nie mogło powstrzymać łez. To niezwykłe momenty dla mnie, które wynagradzają cały ten poniesiony trud.
Zapewne takim było też zdobycie prestiżowej nagrody, jakim jest Złoty Glob. A i tak to może być jedynie wstęp do czegoś większego...
- Pamiętam, że podczas ceremonii rozdania Złotych Globów przede wszystkim byłam pod ogromnym wrażeniem tych wszystkich ludzi, którzy mnie otaczali. Z jednej strony Martin Scorsese, z drugiej Greta Gerwig. Nie do uwierzenia. Pomyślałam sobie coś w stylu: "OK, jesteś tutaj, ale to jednak trochę niewyobrażalne". Kiedy wybrzmiały nazwiska innych nominowanych w mojej kategorii, założyłam, że jestem "bezpieczna" i nie grozi mi wejście na scenę. Zatem gdy usłyszałam, że to do mnie trafia Złoty Glob, dosłownie oszalałam i w pierwszej chwili w ogóle nie wiedziałam, o co chodzi. Niemniej to był niezwykle piękny wieczór.
Do tej beczki miodu trzeba jednak dołożyć łyżkę dziegciu. Jak duże rozczarowanie towarzyszyło ci w chwili, gdy okazało się, że po takim sukcesie, włączając w to Złotą Palmę w Cannes, "Anatomia upadku" nie będzie francuskim kandydatem do Oscara?
- Wszyscy byliśmy bardzo zawiedzeni i zaskoczeni tą decyzją. To bez wątpienia był trudny moment, ale tak czy inaczej musiałam się z tym pogodzić, bo nie miałam na to żadnego wpływu. W tamtej chwili trzymaliśmy mocno kciuki, by Akademia dostrzegła nasz film w kontekście innych kategorii.
Poczucie radości i rozczarowania z pewnością dzielił twój życiowy partner Arthur Harari, z którym pracowałaś nad scenariuszem.
- To było ciekawe także dlatego, że Arthur nie jest scenarzystą. Więcej wspólnego ma z reżyserią. W efekcie nasza dyskusja dotyczyła nie tylko rozwoju poszczególnych scen, ale także tego, jak je zrealizować. Powiedziałabym, że odbiegało to od klasycznej relacji pomiędzy reżyserem a scenarzystą. Pisaliśmy tę historię w specyficznym czasie, bo w trakcie pandemii. Siedzieliśmy uwięzieni w domu i większość czasu poświęcaliśmy pracy. Czasami jest tak, że tego czasu brakuje, a my mieliśmy go pod dostatkiem. To było interesujące, ale jednocześnie bardzo intensywne doświadczenie dla każdego z nas. Czasami musieliśmy rzucić to wszystko w kąt i odpocząć, ponieważ materia, o której opowiadamy, sama w sobie jest dość przytłaczająca. Był to zatem wymagający, ale jednocześnie szalenie fascynujący proces.
Czy pracując nad scenariuszem "Anatomii upadku", konsultowaliście się z ekspertami na przykład z dziedziny prawa karnego?
- Tak, ważną częścią naszej pracy były konsultacje z prawnikiem, który pomógł nam zrozumieć, jak działają mechanizmy sądowe i system karny we Francji. Wyszło na to, że w naszym kraju panuje w tej materii nieco większa anarchia niż w wielu innych miejscach, na przykład w Stanach Zjednoczonych. Nie jest to wszystko uregulowane w taki sposób, jak można to często zobaczyć w filmowych dramatach rozgrywających się w sali sądowej.
Co w ogóle zaciekawiło cię w tym gatunku, jakim jest dramat sądowy?
- Sala sądowa od zawsze mnie fascynowała. Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, myślałam: "OK, a więc to jest to miejsce, do którego idziesz, aby krok po kroku odkrywać prawdę". Gdy dorosłam, zrozumiałam, że tak naprawdę wcale tak być nie musi, a zamiast dochodzenia do tego, jak w istocie było, często fabrykuje się jakieś historie, przyjmuje określone narracje. To też miejsce, gdzie często społeczeństwo wydaje jakiś osąd. Ocenia, jak dana osoba żyje, co robi, jakie ma perspektywy. Nie zawsze zatem udaje się dojść do prawdy.
Mówiąc o idei sali sądowej, zastanawiałem się, z jakimi uczuciami i emocjami chcesz pozostawić publiczność po seansie twojego filmu? Poczucie pewnego dyskomfortu to jedno, ale chyba każdemu towarzyszy pytanie, czy główna bohaterka to zrobiła czy nie?
- Mam nadzieję, że "Anatomia upadku" wzbudzi w widzach szereg wątpliwości, bo moim zdaniem każdego dnia w życiu poruszamy się właśnie po tym terytorium. Trudno brać coś za pewnik i film właśnie o tym mówi. Jestem przekonana, że zawsze towarzyszą nam najmniejsze nawet wątpliwości. Także w chwili, kiedy jesteśmy na 99 procent pewni, jaka jest prawda. Wciąż pozostaje jednak ten niewielki margines, który każe nam myśleć, że może jednak nie mamy racji. To bardzo ludzkie. Jesteśmy zbudowani z wątpliwości. To część naszego humanistycznego doświadczenia.
Czy od samego początku wiedziałaś, że główną rolę w "Anatomii upadku" będziesz chciała powierzyć Sandrze Hüller?
- Powiedziałabym nawet, że mam lekką obsesję na jej punkcie. Pięć lat temu nakręciłyśmy razem film "Sibyl", ale towarzyszyła mi pewna podskórna obawa, że tym razem Sandra może odrzucić tę propozycję. Na szczęście stało się inaczej. To była zupełnie inna współpraca niż za pierwszym razem. Nie tylko z uwagi na temat i ton całej historii, ale i fakt, że tym razem Sandra miała zagrać główną rolę. Wciela się w postać kobiety, którą niełatwo zrozumieć, i odgrywa tę rolę w sposób bardzo, moim zdaniem, współczesny. Jest w tym stuprocentowo szczera, nie próbując wymyślać żadnych wyrafinowanych sztuczek, by uwieść widza i przekonać go do siebie. To ją w ogóle nie interesowało.
Czy było to wynikiem waszych rozmów?
- Co ciekawe, nie rozmawiałyśmy zbyt wiele o tej postaci. Pamiętam, jak Sandra zadała mi w pewnym momencie pytanie: "No dobrze, ale czy ona to zrobiła, czy nie?". Nie odpowiedziałam jej w sposób jednoznaczny. Stwierdziłam jedynie: "Zagraj to w taki sposób, jakby była niewinna". Plan zdjęciowy jest miejscem, w którym uwielbiam eksperymentować. Próbowaliśmy wielu rzeczy, sprawdzaliśmy niemal każdą możliwość. Przypominało to do pewnego stopnia laboratorium, jakbyśmy przeprowadzali skomplikowane chemiczne doświadczenie. Dopiero w procesie montażu, kiedy trzeba podjąć kluczowe decyzje, jestem dużo bardziej precyzyjna.
W próbie dojścia do prawdy bardzo istotna w twoim filmie jest perspektywa dziecka, syna głównej bohaterki. Dzieci nie mają jeszcze wykształconych takich mechanizmów obronnych jak dorośli. U nich przede wszystkim dominuje szczerość.
- Wraz z moją reżyserką obsady Cynthią Arrą zrobiłyśmy do tej roli naprawdę duży casting. Także z uwagi na to, jaka była jej waga dla samej historii. Myślę, że zobaczyłyśmy w sumie kilkaset dzieciaków. Kiedy w końcu trafiłyśmy na Milo Machado-Granera, poczułyśmy, że on ma w sobie coś zupełnie innego na tle pozostałych kandydatów. Pewną unikalną formę inteligencji i dojrzałości, która go wyróżniała. To w ogóle mój pierwszy film, w którym tak ważną rolę odgrywa dziecko. Znajduje się ono w dodatku w samym środku trudnej, brutalnej sytuacji. Musi jej stawić czoła, nadać sens, mimo wątpliwości, jakie mu towarzyszą. Chciałam zbadać, jak to ekstremalne doświadczenie sprawia, że w jednej chwili musi dorosnąć. Znacznie szybciej, niż powinno.
Myślisz, że to właśnie dzieci są największymi ofiarami sytuacji, w których związek rozpada się w tak brutalny sposób?
- Bez wątpienia. Sytuacja, którą pokazujemy, jest ekstremalna i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Uważam jednak też, że w ogóle w przypadku rozpadających się relacji między rodzicami to dzieci wystawione są na największe cierpienie, bo właśnie one są najbardziej bezbronnymi osobami w całej tej konfiguracji.
Nakręciłaś ten film w minimalistyczny, momentami przypominający nawet dokument sposób. Poza utworem P.I.M.P., spełniającym ważną narracyjną rolę, w ogóle nie ma w nim muzyki. Dlaczego?
- Co ciekawe, początkowo miała to być zupełnie inna piosenka - "Jolene", napisana przez Dolly Parton. Nie udało nam się jednak pozyskać do niej praw, dlatego zdecydowaliśmy się na nieco inny wybór. Stąd właśnie P.I.M.P. kojarzona z 50 Centem. To chyba najbardziej pasywno-agresywna piosenka, jaką znam (śmiech). Zależało mi na utrzymaniu tego minimalizmu, o którym wspomniałeś, z prostego powodu. Oglądałam sporo seriali, filmów dokumentalnych, dramatów sądowych i w przypadku wielu z nich uderzyło mnie to, jak dużo jest tam muzyki, która poniekąd "steruje" naszymi emocjami. W porządku, teraz masz się stresować, tutaj powinieneś płakać. Za wszelką cenę chciałam tego uniknąć.
Zdecydowanie najbardziej poruszająca scena, ujęta w formie retrospekcji, przedstawia kłótnię pomiędzy kobietą i mężczyzną. Od niby zwykłej rozmowy i wymiany zdań do karczemnej, gwałtownej awantury. To, w jaki sposób udaje ci się zbudować w niej napięcie, mrozi krew w żyłach. Dawno nic w kinie nie zrobiło na mnie takiego wrażenia.
- Ta scena stanowi dla mnie serce całego filmu. Ze względu na towarzyszący jej ładunek emocjonalny była też najtrudniejsza do zrealizowania. Napisaliśmy chyba ze trzydzieści różnych jej wersji, próbując znaleźć odpowiednią równowagę. Zależało nam też na tym, by uniknąć stereotypów, w które łatwo można wpaść w takiej sytuacji. Głównym tematem kłótni jest problem czasu. Który z bohaterów ma w tej materii pierwszeństwo, który może przedkładać swoje potrzeby nad potrzeby drugiej osoby. Rutynowa sprawa. Każdy z nas pewnie nie raz odbył taką rozmowę ze swoim partnerem. Tutaj jednak ta z pozoru drobnostka urasta do niebotycznych rozmiarów.