Tomasz Wasilewski: Emocje bez granic

Tomasz Wasilewski /Andreas Rentz /Getty Images

Zaledwie przed trzema laty Tomasz Wasilewski odebrał nagrodę dla młodego talentu reżyserskiego, a kilka miesięcy temu w Berlinie wyróżniono go Srebrnym Niedźwiedziem. Jak sam przyznaje, sporo się w ciągu tego krótkiego czasu zmieniło. Autor granych obecnie na ekranach kin "Zjednoczonych stanach miłości" opowiedział Bartoszowi Czartoryskiemu o swojej karierze i nowym filmie.

Przebyłeś już drogę od "młodego zdolnego" do "dojrzałego artysty"?

Tomasz Wasilewski: - Mówiąc szczerze - nie mam pojęcia, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Po prostu robię filmy w zgodzie ze sobą. Bo co to w ogóle znaczy "młody zdolny"? Uświadomiłem sobie niedawno jedno: od premiery "W sypialni" minęły cztery lata. Dotarło do mnie, że wszystko, co nastąpiło potem, stało się bardzo szybko. Tyle się w moim życiu zdarzyło, że mam poczucie, jakby minęło 10 lat. Ale naprawdę jestem ostatnią osobą, która mogłaby na twoje pytanie odpowiedzieć. Zdaje mi się, że festiwal w Berlinie mnie umiejscowił. Nie tylko nagroda, ale również sama obecność w konkursie, możliwość pokazania swojego filmu w tym samym bloku z reżyserami, których znam i cenię. Stałem się tym samym częścią kina. Lecz to są moje prywatne rozważania, emocje, które odczuwam.

Reklama

Tytuł twojego nowego filmu brzmi "Zjednoczone stany miłości". Kryje się za nim coś szczególnego, czy po prostu, że tak powiem, fajnie brzmiało?

- Przez długi czas nie miałem tytułu. Dałem scenariusz do przeczytania Tomkowi Tyndykowi, który gra w filmie księdza Adama. Opowiedziałem mu o emocjach, które czuję w swoich bohaterach i on nagle mówi... "Zjednoczone stany miłości". I tak już zostało, bo to strzał w dziesiątkę. Dla mnie osobiście miłość to ból, szczęście, pożądanie, pragnienie, euforia - wszystkie te uczucia, a kobiety z mojego filmu są w tych emocjach zjednoczone. Szukałem słów, które by mówiły od strony emocjonalnej coś o bohaterkach. Tytuł ten bardzo dobrze opisuje to, co one czują.

Jak duże znaczenie miało dla ciebie to, że mówisz w filmie o wczoraj, a nie o dziś, o pokoleniu naszych rodziców?

- Ogromne. Uświadomiłem sobie jako dorosły facet, że wybory, jakich dokonywało pokolenie moich rodziców, a szczególnie moi rodzice, były zupełnie różne od tych, których ja mogę dokonywać, będąc w ich wieku. Od strony emocjonalnej film ten mógłby się dziać współcześnie, ale wtedy wybory tych kobiet nie byłyby takie same. Opowiadam o innym środowisku umiejscowionym w innym czasie, inaczej skonstruowanym, co wpływa na decyzje, jakie moje bohaterki muszą podjąć.

Czyli emocje nie są rzeczą względną?

- Nie, emocje nie mają granic. Bo nie chodzi tylko o czas. Film jest świetnie rozumiany za granicą, sprzedaliśmy go do 30 krajów, od Korei i Tajwanu po Brazylię. Każdy z nas, bez względu na wykształcenie, pochodzenie i uwarunkowania, przeżywał to samo w związku z osobistymi rozterkami. Emocje są zawsze czyste, nie znają ani granic, ani czasu.

Powiedziałeś, że chciałeś w swoim filmem zajrzeć za zamknięte drzwi mieszkań. Trochę cię prowokuję, ale czemu ma nas interesować to, co się tam dzieje? 

- Nie chodzi mi o wiedzę, nie chcę nikogo o czymkolwiek uświadamiać. Nie tylko opowiadam o emocjach, lecz próbuję te emocje w widzu uruchomić, dlatego przedstawiam historie pewnych ludzi. Mówię o czymś, co dla mnie jest najsilniejsze i najbardziej naturalne, czyli o tym, co dzieje się w duszy człowieka. A żeby to zrobić, musiałem otworzyć te mieszkania i zastanowić się nad tymi ludźmi, ale nie po to, żeby komuś coś uświadomić, lecz po to, żeby przyjrzeć się bohaterom na konkretnym etapie życia, prześledzić kawałek ich drogi.

"Zjednoczone stany miłości" to produkcja międzynarodowa. Nie robisz kina komercyjnego, ale czy z każdym nakręconym filmem jest ci łatwiej pozyskać środki na kolejny?

- Na pewno z tym filmem było najłatwiej. To zasługa sukcesu "Płynących wieżowców", nie tylko recenzji i nagród, lecz również dobrej międzynarodowej sprzedaży. A to pomaga. Nie robię, jak sam powiedziałeś, kina stricte komercyjnego, na które, mówiąc kolokwialnie, ludzie walą do kas po bilety, choć okazuje się, że są to filmy chętnie oglądane na całym świecie. Kino arthouse'owe może stać się chodliwym towarem. Jak będzie dalej? Trudno powiedzieć. Piszę scenariusz i powoli zastanawiamy się nad jego developmentem. Teraz się okaże, czy Berlin, czy nagrody, czy to, co się dzieje wokół "Zjednoczonych stanów miłości" - zaprocentuje.

Nie mógłbym nie zapytać o współpracę ze znakomitym rumuńskim operatorem Olegiem Mutu, którego do swojego filmu zwerbowałeś. Jak się układały wasze stosunki na planie?

- Mam poczucie, że się odnaleźliśmy. A to genialna świadomość. Funkcjonowaliśmy jak jedno ciało, co było cudowne, bo odkąd zobaczyłem "Śmierć pana Lazarescu", marzyłem, aby z tym facetem pracować. I udało się. A wyszło na to, że patrzymy na kino w podobny sposób, jest ono dla nas najważniejsze. Jeszcze przed zdjęciami potrzebuję "przejść" cały film z operatorem. Oczywiście szukam nowych rozwiązań na samym planie, ale lubię przedyskutować wcześniej pewne rzeczy, a tego Oleg do tej pory nie robił. Moja domena to kadry "na płasko", Oleg bardziej lubi perspektywę, więc łączyliśmy świat Mutu i świat Wasilewskiego, tworząc tym samym świat "Zjednoczonych stanów miłości".

Nakręciłeś film o kobietach. Czy twój następny będzie o mężczyznach?

- Nie, znowu piszę o nich. Oczywiście są tam mężczyźni i to w bardzo ważnych rolach w życiu głównej bohaterki. Będzie to historia o dojrzałej kobiecie. Jestem w trakcie pisania scenariusza i, póki co, na pierwszy plan wyłania się właśnie kobieta.

Bartosz Czartoryski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Wasilewski | Zjednoczone Stany Miłości
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy