Tomasz Kubat: Groźby na mnie nie działają

Tomasz Kubat /Jan Kucharzyk / Dzień Dobry TVN /East News

Im bardziej ofiara jest bezbronna, tym jest trudniej. Tomasz Kubat zdradza, dlaczego czasem nie panuje nad emocjami i jak sobie z tym radzi. Opowiada też o swojej miłości do... pociągów.

Jak wygląda typowy dzień dziennikarza "Uwagi!"?

Tomasz Kubat: - Zaczyna się od kolegium. Dyskutujemy o programie emitowanym poprzedniego dnia, o planach na kolejne wydania. Moją rolą jest opiniowanie zgłoszonych spraw. Czy warto się nimi zajmować, czy też nie. Jednak ostateczną decyzję i tak podejmują szefowie. Chodź brzmi to schematycznie, w tej pracy trudno coś zaplanować. Znam daty i godziny swoich dyżurów, ale niekoniecznie... miejsca. Przychodzę do redakcji i nagle okazuje się, że za chwilę muszę pojechać na drugi koniec Polski.

Jak docieracie do bohaterów waszych reportaży?

- Najczęściej sami się do nas zgłaszają. Piszą listy, które zaczynają się od słów: "Jesteście ostatnią deską ratunku. Nikt inny nie może mi już pomóc". Zdaję sobie sprawę, że to próba kupienia nas komplementami. Z drugiej strony staramy się na tę opinię zapracować. Dać radę tam, gdzie inni sobie nie poradzili.

Przejmujecie sprawy, którymi wcześniej zajmowały się ekipy konkurencyjnych stacji?

- Zdarza się. Przyjeżdżamy pół roku po wizycie innej telewizji, bo problem nadal istnieje. Czasami jesteśmy pierwszą, innym razem ostatnią instancją.

To ciężka praca?

- Zależy od sytuacji, czasem tak. Żmudna dokumentacja, niebezpieczne interwencje, angażowanie różnych instytucji. Innym razem wystarczy zadzwonić, przedstawić się jako dziennikarz "Uwagi!" i problem znika. Nie pokazujemy tego na antenie, bo wtedy nie ma już o czym mówić.

Kamera pomaga w starciach urzędnikami, ale są inne sytuacje wymagające waszej interwencji.

- Tak. I wtedy, czasem, zdarza nam się ponieść klęskę. Pamiętam chorą na raka małą dziewczynkę. Bardzo się z nią zaprzyjaźniłem. Zebraliśmy ogromną sumę na jej leczenie. Mimo to nie dało się jej uratować. Do dziś czuję z tego powodu smutek.

Macie też wiele sukcesów. Który z nich utkwił panu w pamięci?

- Sprawa mieszkanki pewnej małej wsi. Przez lata była więziona, głodzona i maltretowana przez brata. Nikt nie chciał się tym zająć. Służby umywały ręce, twierdząc, że to rodzinne spory. W końcu udało nam się ją stamtąd wyrwać. Teraz ta kobieta ma męża, prawdziwą rodzinę, jest szczęśliwa. A odpowiedzialny za jej tragedię mężczyzna odsiaduje wyrok w więzieniu. Takie szczęśliwe zakończenia sprawiają mi olbrzymią satysfakcję. Wiem, że nasz program spełnia ważną misję, a ja zajmuję się naprawdę istotnymi sprawami.

Reklama

Zdarzyło się panu odebrać telefon z pogróżkami?

- Nawet jeśli, to groźby tylko nas zachęcają do działania. Reagujemy dokładnie odwrotnie od intencji "szantażysty".

Czy interweniujecie w sytuacjach, o których z góry wiecie, że nie zaciekawią telewidzów?

- Tak było na przykład z głośną, później, sprawą Weroniki z województwa pomorskiego. Myśleliśmy, że nikogo nie zainteresuje jej los. A jednak. 13-letnia dziewczynka napisała do nas o swojej tragicznej sytuacji życiowej i lokalowej. Zazwyczaj nie zajmujemy się takimi problemami. Od załatwiania mieszkań są inne instytucje, programy. Ale w tym konkretnym przypadku po prostu nie mogliśmy odpuścić. Apelujemy też o poprawę losu zwierząt. To taka nasza akcja społeczna. Wiele osób nadal się tym problemem nie interesuje, ale część społeczeństwa udało nam się uwrażliwić.

Z pana perspektywy, przez lata istnienia "Uwagi!", zmienił się kaliber problemów, z jakimi ludzie się do was zgłaszają?


- Bardzo. Kiedyś panowała znacznie większa biurokracja, korupcja i łapówkarstwo. Teraz już tego nie ma. A jeśli się zdarzy, to są to odosobnione przypadki. Obniżyła się też przestępczość. Jest zdecydowanie mniej morderstw i krwawych gangsterskich porachunków. Jedyne, co - niestety - nie uległo zmianie, to bicie dzieci, nawet niemowlaków. Tak było 15 lat temu i nadal trwa.

Temat, który pana najbardziej porusza?

- Im bardziej bezbronna jest ofiara, tym sytuacja jest trudniejsza. Przychodzi wtedy olbrzymia złość. Próbuję nie używać emocji w pracy, jednak czasem się po prostu nie da.

I co wtedy?

- Konfrontuję się z daną osobą.

Bywa niebezpiecznie?

- Czasem stacja przydziela nam ochroniarzy, bo w niektórych miejscach jest to konieczne. Ale zazwyczaj naszą bronią jest nagranie. To materiał dowodowy.

Jak pan odreagowuje?

- Banalnie (śmiech). Biegam. To najlepszy sposób na stres. Człowiek koncentruje się tylko na wysiłku fizycznym, zapomina o pracy. Kiedyś przed emisją na żywo nie mogłem spać na dzień przed i dzień po programie. Teraz wystarczy 5-6 kilometrów sprintu i nie ma problemu.

Inne hobby?

- Lubię jeździć pociągami, myślę że znam się na kolei. Podróżowałem składami każdego europejskiego państwowego towarzystwa kolejowego, od Portugalii przez Macedonię i Kosowo po Rosję czy Armenię.

Różnimy się na tle innych państw?

- Nie. Nasze składy wyglądają bardzo dobrze. Oczywiście nie mówię o lokalnych połączeniach. Hiszpania i Niemcy przodują, jeśli chodzi o wygodę i prędkość. Najlepsze widoki są na szwajcarskich trasach. Podział widać, jeśli mówimy o geografi. Na wschodzie ludzie są bardzo pomocni i otwarci, sporo się rozmawia. Na zachodzie każdy zajmuje się sobą. Za to dzieci wszędzie są takie same. My, dorośli, zaczynamy się różnić dopiero z upływem czasu.

Monika Ustrzycka


Kurier TV
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy