Reklama

Tomasz Kot: Sami dla siebie bywamy największymi wrogami

- W Stanach bardzo szybko się zorientowałem, że to, jaki jestem na co dzień, ze swoją naturalną energią, powoduje dziwne przełamanie wizerunku, który się im utrwalił po obejrzeniu "Zimnej wojny". Nie zliczę, ile razy to słyszałem: "Boże, myślałem, że jesteś jakimś mrocznym gościem z czarno-białego filmu" - mówi Tomasz Kot w wywiadzie dla Interii.

- W Stanach bardzo szybko się zorientowałem, że to, jaki jestem na co dzień, ze swoją naturalną energią, powoduje dziwne przełamanie wizerunku, który się im utrwalił po obejrzeniu "Zimnej wojny". Nie zliczę, ile razy to słyszałem: "Boże, myślałem, że jesteś jakimś mrocznym gościem z czarno-białego filmu" - mówi Tomasz Kot w wywiadzie dla Interii.
Tomasz Kot w filmie "Wróg doskonały" /materiały prasowe

W Polsce gwiazdą jest od dawna, a jego role w "Skazanym na bluesa", "Bogach" czy "Zimnej wojnie" śmiało można nazwać ikonicznymi. Współpraca z Pawłem Pawlikowskim i międzynarodowy sukces filmu zwróciły na niego oczy świata. Tomasz Kot był na to przygotowany, już wcześniej aktywnie pracował na karierę poza granicami Polski. Kiedy pierwszy raz występował po angielsku, niemal nie mówił w tym języku. Dziś porozumiewa się tak dobrze, że dostaje propozycje ról Brytyjczyków.

Reklama

- Niestety żyjemy w społeczeństwie, które jest bardzo skłonne do obśmiewania czyichś umiejętności językowych. To przykre. A przecież chodzi o to, by mówić coraz lepiej, a nie blokować się na błędach - mówi Kot.

Prawie zagrał bondowski czarny charakter, pojawił się w brytyjskim serialu "World on Fire" u boku Helen Hunt i w kanadyjskim filmie "Warning" z Alexem Pettyferem i Rupertem Everettem w rolach głównych. Niestety, nie zobaczymy go w biograficznym filmie o Nikoli Tesli - choć w przygotowania włożył wiele czasu i serca, z powodu pandemii produkcja nie ruszyła. Na szczęście kinowej premiery doczekał się hiszpański "Wróg doskonały" w reżyserii Kike Maíllo. Kot gra w nim cenionego na świecie polskiego architekta, Jeremiasza Angusta, który w drodze na lotnisko poznaje gadatliwą dziewczynę (Athena Strates). Z początku spotkanie wydaje się przypadkowe, ale czy aby na pewno takie jest?

W wywiadzie dla Interii aktor opowiada, jak doświadczył pandemii, co świat myśli o nim (i o Polsce), czy jest dla siebie raczej krytyczny czy łaskawy i jak pracuje nad pewnością siebie.

- Nawet, jak się osiąga superwysoki poziom, to w tyle głowy dudni: "Zaraz się dowiedzą, że tak naprawdę nic nie wiem". Stale walczę z tą skłonnością do autosabotażu - wyznaje Kot.

Anna Tatarska: Przez ostatnie półtora roku zmienił się nasz tryb funkcjonowania. To musi wpływać na percepcję,  elokwencję, błyskotliwość. Czy pana aktorski aparat zbzikował, czy wszystko pozostało bez zmian?

Tomasz Kot: - To chyba zależy od zajętości, które są nam dane przez los. Doświadczenie pandemii musiało zależeć choćby od wykonywanego zawodu. W niektórych miejscach - na przykład w całej służbie zdrowia - mieliśmy gigantyczne przyspieszenie. W świecie filmu na odwrót, filmy fabularne na długo stanęły, po jakimś czasie robiło się prawie wyłącznie seriale. Dalej: w zupełnie innej sytuacji jest aktor z mniejszego miasta, który podczas lockdownu nie ma gdzie zarobić, bo wszystkie imprezy zdjęto, a inaczej ktoś z bardziej urozmaiconymi możliwościami. U mnie odbywało się to jeszcze inaczej. Miałem mnóstwo przedziwnych zadań, które były dla mnie wyzwaniem, zmusiły do wielkiej pracy. Te momenty gwarantowały nieustanną adrenalinę w głowie. Dostaję scenariusz, lecę służbowo, żeby się spotkać. Czuję, że ciągle jestem w siodle. Aczkolwiek pojawiły się przemyślenia specyficznie wynikające z tego doświadczenia. Sam fakt, że "Tesla" nie wypalił i raczej nie wypali, powoduje, że jakąś pracę wykonałem, dla niej odmówiłem iluś innych rzeczy, a konkluzji tego procesu nie będzie. Dziwne. Tak jak u każdego, nastąpiło u mnie tąpnięcie i zamieszanie.

Miał pan marzenie, doprowadził do tego, że się zaczęło spełniać, przywiązał do tej myśli... Kiedy nagle ten balonik pękł, musiało być panu po ludzku przykro.

- Bardzo. Ale mam wrażenie, że dla każdego jest to moment próby i genialna okazja do zweryfikowania czegoś takiego jak plany na przyszłość. One się wysypały chyba u każdego. Pojawia się poniekąd automatyczne pytanie: "Co wybierasz?". Miałem wszelkie składowe do tego, żeby biadolić i narzekać. Z drugiej strony, głupio narzekać, kiedy dookoła są ludzie, którzy potracili wszystko. Podjąłem decyzję: idziemy dalej. Gotujemy z tego, co jest w lodówce, a nie z wyobrażonych składników. Tego się trzymam. 

O "Tesli" było głośno, bo to miała być wielka zagraniczna rola. Ale wielu projektom, które pan współtworzy, towarzyszy często atmosfera tajemnicy, trzeba trzymać w tajemnicy detale, informacje się ukazują w dziwnej kolejności... Czy możemy, na potrzeby czytelników, uporządkować, co pan robił ostatnio, a co przed panem - i nami?

- O filmie "Warning", który robiliśmy w 2019 roku, już praktycznie zapomniałem, niedawno Pudelek mi o nim przypomniał. Tym razem wyszło, że to erotyczny thriller produkcji kanadyjskiej i oczywiście jakieś miliony dolarów do zarobienia. Nic bardziej mylnego: to bardzo skromny film z polskim producentem. Mój amerykański agent amerykański powiedział, że warto w tym być. Mam tam małą rolę, trzy dni zdjęciowe, nie więcej. Cały film składa się z kilku takich etiud. To było ciekawe o tyle, że Rupert Everett, który też tam gra, jest bardzo ciekawym facetem. Wyznaje takie granie typowo zachodnie, czyli jest absolutnie w roli, nie ma z nim kontaktu. Pierwszy raz miałem do czynienia z czymś takim. W międzyczasie miałem dwie bardzo duże przygody. Jedna, dobrze medialnie znana, to ta z Bondem. Druga, też związana z takim dużym hitem. To mi zżarło trochę czasu, a podczas kręcenia "(Nie)znajomych" dowiedziałem się, że nic z tego nie wyjdzie. No i potem już "Tesla", do którego się przygotowywałem, fruwałem na spotkania, odmówiłem całej masy rzeczy. Mało nie odmówiłem roli we "Wrogu idealnym", ale udało się to zsynchronizować. Kilkuset statystów, sceny na lotnisku... Gdy nastąpiło ogólnoświatowe zamknięcie, zdałem sobie sprawę, że taki film już by nie powstał.

W maju kręcił pan w Polsce "Niebezpiecznych dżentelmenów". Sytuacja na planie radykalnie zmieniła się przez pandemię?

- Niektórzy aktorzy bardzo mocno przeżyli COVID, i po prostu się boją, bardzo o siebie dbają. Wygląda to tak, że ci aktorzy, którzy grają, siedzą bez masek, cała reszta je nosi. Ale na pewno nie ma porównania z czasem, kiedy z powodu choroby trzeba było plany wstrzymywać. Z powodu gigantycznej kolejki w kinach - na premierę czeka kilkadziesiąt tytułów - robi się w tej chwili głównie seriale. Każdy, kto chce zrealizować w tej chwili film, słyszy: "Może w przyszłym roku". Kiedyś ilość sprzedanych biletów dawała wymierny wynik, na podstawie tego coś się obliczało, a dzisiaj nie wiadomo, jak oceniać sprzedane bilety. Bo jeżeli premiery będą co drugi dzień, to wiadomo, jak to się skończy. Dlatego na przykład Bond przesuwał premierę. Jeśli mogę tu coś dodać: miałem podczas lockdownów parę służbowych lotów i w przypadku naszego przewoźnika nie obowiązywał żaden dystans społeczny, wszyscy byli stłoczeni obok siebie, wszyscy w tym samym autobusie. Ile razy to widziałem, to myślałem: "Kurde, czemu kina są takie szkodliwe? Przecież można rzadziej zrobić seanse, dokładniej odkazić, to jakoś przeprowadzić w bezpiecznych warunkach". Nie rozumiałem zamknięcia kin kompletnie. 

Kultura padła ofiarą polityki w bardzo przykry i widoczny sposób. 

- Parę tragicznych losów poznałem, na mediach społecznościowych widziałem parę strasznych wpisów o wymowie "komu jesteśmy w ogóle potrzebni?". Otwiera się duże pole do przemyśleń.

Zamknięcie kin miało realny wpływ na losy "Wroga doskonałego".

- Mieliśmy wielkie plany. Paryż, Barcelona, Berlin, Warszawa - taki miał być szereg premier, cała trasa. Wszystko się skończyło na jednym pokazie wieczornym na festiwalu filmowym w Sitges. Byliśmy ostatnim konkursowym filmem dopuszczonym na duży ekran, dzień później już wszystko kasowali. Siedział przy nas jakiś reżyser z Australii czy z Nowej Zelandii. Przeleciał cały świat i mu film skasowali. A jego największym marzeniem było zobaczyć film w kinie. 

"Wróg..." był jednym z tych filmów, które już na etapie scenariusza są precyzyjnie opisane, przejrzyste, czy raczej filmem-procesem, dynamicznie zmieniającym się pod wpływem aktorskiej chemii i okoliczności?

- Kike, reżyser, od początku mówił, że czasami kręci wręcz chaotycznie, na dwie kamery, w szybkim tempie. Mieliśmy dwa, trzy tygodnie przygotowań, głównie prób stolikowych. Dużo wtedy rozmawialiśmy. Moja ekranowa partnerka Athena wychowała się w Kapsztadzie w RPA, ja w Legnicy. Miała wiele pytań o to, jak wyglądało życie za komuny, co to w praktyce oznaczało i jak może wpłynąć na postać Jeremiasza. Tłumaczyłem jej, że tacy polscy migranci, którzy pracowali w obcym języku, to byli zazwyczaj bardzo zdolni, superambitni ludzie, którzy harowali za pięciu, żeby udowodnić swoją przydatność. To jest główna składowa perfekcjonizmu głównego bohatera. Z kolei Athena opowiadała mi o fawelach, o różnicach społecznych w RPA. To było ciekawe i pouczające. Na podstawie tych historii Kike rozbudowywał nasze retrospekcje. 

Jak z perspektywy aktora wygląda praca w obcym języku? Rodzaj interakcji z językiem wpływa na rodzaj funkcjonowania w nim.

- Ja na początku mojej obcojęzycznej przygody porozumiewałem się na takim bardzo, bardzo podstawowym poziomie, grałem wyuczonymi kwestiami. Pamiętam, że byłem w szoku, jak się dowiedziałem, że Javier Bardem przy pierwszych rolach zagranicznych jeszcze nie mówił po angielsku. Mówił, że ma takie uczucie, że ma po angielsku inną osobowość. Że coś się inaczej w głowie układa. I faktycznie coś w tym jest. Wydaje mi się, że podstawowy problem jest taki, że jak się gra w obcym języku, to człowiek najpierw myśli o tym, żeby było poprawnie. Niestety żyjemy w takim społeczeństwie, które jest bardzo skłonne do obśmiewania czyichś umiejętności językowych. To przykre i na pewno wpływa na ogólną śmiałość w tej kwestii. Przecież chodzi o to, by mówić coraz lepiej, a nie blokować się na błędach. Pamiętam, przy "Bikini Blue" na przykład tak bardzo byłem uważny, że swojej partnerki pytałem na przykład, czy powinienem powiedzieć [zapis fonetyczny] "Dyd ju noł" czy "Dicz ju ną". Leann nie słyszała różnicy, ja uważałem, że jest kolosalna. Fiksowałem się na drobiazgach. Z czasem pojąłem, że angielski ma tysiąc wariantów, w zależności od tego, jak się co skraca, jak wymawia. Pewna niechlujność jest wręcz wpisana w wymowę.

We "Wrogu..." było o tyle łatwiej, że bohater jest Polakiem, więc akcent czy intonacja może nosić ślady akcentu. Ale na zachodzie funkcjonują rozmaite stereotypy odnośnie akcentów. Na przykład czarny charakter z Bonda często ma akcent, choćby wschodnioeuropejski.

- Tak, to prawda. Pamiętam, że w Stanach, jak mnie pytali, czy ja nie boję się jeździć Uberem, poruszać samemu po Los Angeles, to mówiłem z takim twardym akcentem: "You know, after all I’m just a strange guy from Eastern Europe". "A, to spoko, jesteś bezpieczny, jest OK". Śmieszne, co? I przedziwne. W temacie akcentów miałem niedawno bardzo ciekawą rozmowę. Dostałem propozycję z Wielkiej Brytanii. Przeczytałem scenariusz i byłem przekonany, że nastąpiła pomyłka, bo to była rola dla Brytyjczyka. Odpowiedź mnie strasznie zaskoczyła. "Nasz akcent brytyjski to rodzynek. W tej chwili, jak robisz film na cały świat, a on się bardzo zglobalizował przez Internet, po na ekranie potrzebujesz różnych akcentów". Podobne wytyczne coraz częściej dostaję też przy self tape'ach. Obecnie jest to raczej sytuacja z gatunku: czy masz angielski, który boli, czy nie.

Bierze pan udział w wielu zagranicznych castingach. Styka się pan z jakimiś stereotypami odnośnie Polaków, czy to już pieśń przeszłości?

- Czasami się zdarzają, ale jakieś banalne. To chyba kwestia poziomu indywidualnej wiedzy. Miałem pytanie, czy Polska jest niezależna od Rosji. Jak zagadamy na temat Polski, to trzeba założyć, że druga strona nic nie wie, że to jest opowiadanie od początku. Ale to idzie w obie strony. Pamiętam, jak rozmawiałem z aktywistką LGBT i ona zapytała mnie o Lecha Wałęsę, "jak ten problem jest rozwiązany w Polsce". Nie wiem, o co chodzi. A ona, że protestowali, bo on miał bardzo homofobiczne wypowiedzi. Musiałem tę sytuację wyguglać. Świat nie jest czarno-biały, tyle wiem.

Zdarza się, że - szczególnie po "Zimnej wojnie" - bywa pan traktowany jako samozwańczy ambasador polskiej kultury i Polski?

- Aż tak poważnie to nie jest, nie mam aspiracji ambasadorskich, więc ten "samozwańczy" nie mieści się trochę w mojej definicji. Paweł Pawlikowski, Agnieszka Holland, Małgorzata Szumowska - to są prawdziwi ambasadorzy. Jeśli tylko jestem w takiej sytuacji staram się jak mogę i reprezentuję, ale tak naprawdę to rzadkie chwile.

- "Zimna wojna" jest jednym z tych elementów, które się składają na fajny obraz polskiej kinematografii za granicą. Najpierw Paweł dostał Oscara za "Idę", chwilę później wrócił do USA z "Zimną wojną", moment później pojawiło się świetne "Boże Ciało". Ta systematyczność powoduje, że jesteśmy w dobrym momencie jako kinematografia, to absolutnie zauważalne. Jak robiłem "Wroga doskonałego" i mieliśmy zdjęcia we Francji, natychmiast się pojawił francuski producent i mówi: "Mam kontakt z tym gościem od "Corpus Christi", jesteście niesamowici, chciałbym z nim coś zrobić ". To bardzo miłe i sympatyczne. A propos wizerunku. W Stanach bardzo szybko się zorientowałem, że to, jaki jestem na co dzień - ze swoją naturalną energią - powoduje jakieś dziwne przełamanie wizerunku, który się u nich utrwalił po obejrzeniu filmu. "Boże, myślałem, że jesteś jakimś mrocznym gościem z czarno-białego filmu"" - nie zliczę, ile razy to słyszałem. To szablon, ale oni podejmują szybkie decyzje, szybko wkładają ludzi w szufladki. Rozbijanie tych szuflad było ciekawe, a niekiedy śmieszne.

We "Wrogu..." pana bohater, Jeremiasz, mówi w pewnym momencie, że "doskonałość w architekturze nie oznacza tworzenia pięknych budynków". Co to jest doskonałość w aktorstwie? Czy aktor dąży do doskonałości?

- Nie mam pojęcia. Kiedy oglądam Anthony'ego Hopkinsa w "Milczeniu owiec" albo Brando w "Ojcu chrzestnym", to myślę: "Kurde, to było idealne, doskonałe". Ze sobą mam całkiem inaczej. Nawet jeśli zrobiłem coś, co jest odbierane tak naprawdę dobrze, to zawsze mam do siebie pretensje, znajdę coś, czego osobiście nie lubię. 

Może pana największy wróg mieszka w panu? Ja tak trochę mam jako kobieta, Polka. Czuję, że świat wychował mnie do tego, żeby zawsze kwestionować swoje możliwości. A jak ktoś powie coś miłego, trzeba zaraz skontrować: "Oj, przestań, na pewno nie było aż tak dobrze". 

- Ja też cały czas się uczę, żeby nie mówić "udało mi się", tylko "ja zrobiłem". Zrobiłem, zapierniczałem, starałem się, chodziłem za tym. Przecież są inni ludzie, którzy też ewentualnie by mogli. Ciężko pracuję i cieszy mnie, że spotykają mnie za to miłe słowa. Człowiek na tym może budować i to jest super. Słyszałem, że jest jakiś taki psychologiczny mechanizm: nawet jak się osiąga superwysoki poziom, zbliża się do czegoś dużego, to w tyle głowy cały czas dudni: "Kurde, zaraz się dowiedzą, że tak naprawdę to ja nic nie wiem". Z tą tendencją do autosabotażu muszę wciąż aktywnie walczyć. Więc można śmiało powiedzieć, że sami dla siebie bywamy największymi wrogami.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Kot
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama