To był najdłuższy plan zdjęciowy, jaki mi się przydarzył – tak wspomina pracę nad rolą w dramacie „Zimna wojna”. Wysiłek został doceniony, bo na festiwalu w Cannes aktor zebrał znakomite recenzje. Krytycy z Wielkiej Brytanii uznali nawet, że… mógłby zagrać Bonda.
Czy po powrocie z Cannes, zgodnie z tym, co napisała brytyjska prasa, czuje się pan Jamesem Bondem?
Tomasz Kot: - Absolutnie się nim nie czuję, choć odbieram to porównanie jak olbrzymi komplement. Miło, że pisali, że gdybym urodził się w Wielkiej Brytanii, byłbym pewnie Jamesem Bondem. Ale nie konstruuję wokół tej myśli jakiejś większej refleksji. Byłem na czerwonym dywanie i miałem na sobie czarny smoking, stąd pewnie wzięło się takie skojarzenie.
Z kim jeszcze pana porównano?
- Z Clive'em Owenem. Padło też określenie "Gregory Peck ze wschodniej Europy". Były więc trzy główne skojarzenia na mój temat.
A pan utożsamia się z którymś z tych aktorów?
- Nie, bo bardzo lubię fakt, że nazywam się Tomek Kot i nie czuję z tymi aktorami szczególnych związków. Choć przyznam, że kiedy byłem mały, bardzo lubiłem Gregory Pecka.
Grając w filmie "Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego, autora oscarowej "Idy", przypuszczał pan, że odniesiecie sukces w Cannes?
- Najbardziej byłem ciekawy, jak zostanie odebrana historia, w której jest cała masa polskiego folkloru. Nikt nie spodziewał się aż tak gorącego przyjęcia, bo to, co się wydarzyło po premierze, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Były oklaski, ogromne zainteresowanie i SMS-y z gratulacjami, które przychodziły przez całą noc. Były to piękne, ale też na swój sposób wyczerpujące przeżycia...
W ciągu godziny udzieliliśmy sześciu wywiadów bez chwili przerwy! Przechodziliśmy od dziennikarza do dziennikarza, każdy z nich mówił z innym akcentem i zadawał inne pytania, więc percepcyjnie było to dość wyczerpujące doświadczenie. Zmęczenie nie było jednak dominującym odczuciem. Najważniejsze było to, że znalazłem się wśród niesamowitych ludzi, których znałem tylko z ekranu. Byli zachwyceni pracą Pawła, moją i Joasi, którą traktowali jak gwiazdę - Dżoanę z Polski. To, co tam przeżyłem, zdarzyło mi się pierwszy raz, więc wszystko chłonąłem. Było zjawiskowo.
Francuzi po premierze filmu stwierdzili, że lepiej zrozumieli nasz kraj. A co może wynieść z niego polski widz?
- Wydaje mi się, że to samo, co my, aktorzy. Pracując z zespołem Mazowsze i spędzając mnóstwo czasu na próbach, odkryliśmy na nowo polski folklor. Film, mimo że jest czarno-biały, przepięknie pokazuje naszą kulturę ludową. Myślę, że warto się jej przyjrzeć i odkryć w niej coś dla siebie.
Zanim zagrał pan w filmie "Skazany na bluesa", wprowadził się na pewien czas do mieszkania Ryszarda Riedla, przed "Bogami" spotykał się z chirurgami w szpitalach. A jak przygotowywał się pan do roli Wiktora?
- Wiedziałem, że za pieczołowitością, z jaką Paweł Pawlikowski podchodzi do każdego kadru, idzie też długi okres przygotowań. Miałem zajęcia, na których uczyłem się dyrygować trzy konkretne utwory, a także brałem lekcje gry na pianinie. To były długie godziny, dni i miesiące pracy. Mieliśmy z Pawłem całą masę prób, non stop czytaliśmy scenariusz, który był na bieżąco modyfikowany. Już wcześniej przekonałem się, że chcąc zbliżyć się do czyjegoś zawodu, trzeba przeznaczyć na to konkretny czas. Przy "Bogach" miałem okazję poznać arkana zawodu chirurga. Tym razem odkrywałem tajniki pracy muzyka.
Granie muzyka za każdym razem jest nowym wyzwaniem?
- To trzecia taka przygoda w ramach mojego zawodu. Tym razem od strony muzyki klasycznej, jazz bandu, folku. Spędziłem długie miesiące na próbach z pianistą Marcinem Maseckim. Świetnie nam się współpracowało. To fantastyczny człowiek.
Pierwowzorem roli Wiktora był Tadeusz Sygietyński. Poznał pan jego życiorys?
- Spotykając się z zespołem Mazowsze, odkrywałem historię jego założyciela, choć w tym filmie nie była ona najważniejsza. Starałem się raczej inspirować osobowością pana Sygietyńskiego, jego misją, a przede wszystkim tym, że był świetnym muzykiem. Stąd tak długi okres moich przygotowań.
Od zakończenia zdjęć minął rok, a film nadal jest obecny w pana życiu. Jest pan gotowy przyjąć kolejną propozycję zagrania tak ambitnej roli?
- Jestem aktorem, więc oczywiście, że tak. W tej chwili pracuję z młodym, zdolnym reżyserem Maćkiem Kawalskim nad jego debiutem. Gram też w Teatrze Polonia w przedstawieniu "Ich czworo". Zresztą cały czas pojawiają się jakieś nowe propozycje.
Dziś jest pan spełniony zawodowo, ale czy wyznaczył pan sobie pułap, który chciałby osiągnąć?
- Żyję w spełnieniu, ponieważ role, z którymi się zmagam, przynoszą satysfakcję. Wydaje mi się, że w życiu ciężko cokolwiek zakładać. Po "Bogach" często pytano mnie, czy myślę o zagranicznej karierze. Miałem przygotowaną gotową odpowiedź, że raczej nie widzę takiej możliwości, bo jestem polskim aktorem i gram po polsku. Dwa lata później dostałem główną rolę w polsko-brytyjskiej produkcji "Bikini Blue", wraz z którą zacząłem przełamywać barierę językową. Teraz w Cannes udzieliłem całą masę wywiadów po angielsku. Życie jest płynne i zmienne, więc wymyślanie sobie fikcyjnych obrazków i dążenie do nich za wszelką cenę nie ma sensu.
Jest pan artystą utalentowanym w wielu dziedzinach. Podobno maluje pan też obrazy...
- Lubię malować. Kiedyś nawet bardzo intensywnie przygotowywałem się, żeby dostać się do liceum plastycznego. W którymś momencie jednak to się skończyło. Wybrałem bardzo ryzykowny zawód i w tej chwili jestem wdzięczny losowi za to, że mogę sobie dodatkowo pozwolić na taką pasję, jaką jest malowanie. Nie uważam jednak, że jeśli wychodzi mi w jednej dziedzinie, to muszę wyskoczyć jako specjalista w każdej innej. Nie piszę książek ani poradników. Nie sprzedaję też swoich obrazów, bo uznaję, że nie jest to poziom, który mnie zadowala. Po prostu cały czas uczę się i ćwiczę.
Dorota Czerwińska