Tomasz Ciachorowski: Maszynkarz
Niewiele brakowało, a Tomasz Ciachorowski pracowałby w przemyśle stoczniowym. Wszak jest inżynierem oceanotechniki. Aktor ma też inną kompetencję, której nie wykorzystuje na co dzień - jest młodszym ratownikiem WOPR. Tej wiosny zasmakował w żeglarstwie.
Zanim zostałeś aktorem, studiowałeś na Politechnice Gdańskiej. Kim jesteś z wykształcenia?
Tomasz Ciachorowski: - Jestem magistrem inżynierem oceanotechniki. Moja specjalność to maszyny, siłownie i urządzenia okrętów oraz obiektów oceanotechnicznych. Ci, którzy wybrali budowę kadłubów okrętowych i jachtów, mówili o nas "maszynkarze". Podczas studiów wydawało mi się, że siłownie okrętowe muszą być przestronnymi halami, skoro mieszczą się tam dziesięciometrowe silniki. Tymczasem, ku mojemu rozczarowaniu, okazało się, że to jest labirynt ciasnych, brudnych korytarzyków. Odkryłem to dopiero na piątym roku, odbywając praktyki w stoczni.
Niepisana ci była praca w stoczni.
- Kiedy rozpoczynałem te studia w 2000 roku, świetnie prosperowała Stocznia Gdyńska. Obiecywano nam dobrze płatną pracę i intratne posady w przemyśle stoczniowym. Kilka lat później tego zakładu praktycznie już nie było, a Stocznia Szczecińska i Gdańska znajdowały się już od dawna w stanie upadłości. Przez chwilę żałowałem, że nie wybrałem jednak budowy kadłubów - mógłbym wówczas konstruować luksusowe jachty dla arabskich szejków. Ale już wtedy wiedziałem, że przemysł stoczniowy to nie moja bajka.
Czy odbyłeś jakieś praktyki zawodowe?
- Tak. Podczas praktyk w Stoczni Gdyńskiej najgorsza była codzienna pobudka o 4:30, żeby o 6:00 zameldować się w zakładzie. Po 8 godzinach spędzonych pod pokładem wracałem do domu po łokcie ubrudzony smarem. Uznałem, że wolę znaleźć bardziej higieniczne zajęcie. Ale też nie najlepiej czułem się przy desce kreślarskiej. Lubię pracować z innymi ludźmi, w stadzie. Jako projektant, przy komputerze czy desce, czułbym się zbyt wyalienowany. Zrozumiałem również, że oceanotechnika nie jest dziedziną, która w jakimkolwiek stopniu mnie ekscytuje. Choć skończyłem studia z wysoką średnią, pracę magisterką pisałem już, ucząc się w szkole aktorskiej.
Czy to, że po części jesteś umysłem ścisłym, wpływa na to, jakim jesteś aktorem? Czy w jakiś sposób wykorzystujesz w życiu codziennym wiedzę zdobytą na politechnice?
- Wydaje mi się, że podchodzę trochę inaczej do budowania moich ról - bardziej analitycznie niż intuicyjnie. Gdy tworzę postać, lubię mieć określone pewne warunki brzegowe, jak w matematyce. A jeśli chodzi o sprawy codzienne, to również zauważam u siebie inżynierskie podejście do niektórych zadań. Niedawno grałem w kości ze znajomymi i wkurzało mnie zapisywanie wszystkich cyferek, a potem sumowanie ich razem z dodatkowymi premiami. Zrobiłem więc w Excelu prosty program, który robił to za mnie. Moja wiedza z przedmiotów ścisłych jest co prawda trochę zakurzona, ale jak się okazało, dość łatwo ją odświeżyć. Kilka lat temu w "Dzień dobry TVN" zaproponowano mi napisanie matury z matematyki. Dzień wcześniej przypomniałem sobie najważniejsze zagadnienia. To wystarczyło, żeby rozwiązać wszystkie zadania.
Jeśli studiowałeś kierunek związany ze statkami, pewnie dobrze radzisz sobie w sportach wodnych?
- Jestem młodszym ratownikiem WOPR. To jest moja kolejna kompetencja, której nie wykorzystuję na co dzień. Egzamin na ratownika zdawałem na Pojezierzu Kaszubskim. Wtedy jeszcze nie nosiłem soczewek kontaktowych. Płynąłem na ratunek koledze, który pozorował, że się topi. Już jestem parę metrów od niego. A tu okazuje się, że mam przed sobą... łabędzia. Moja krótkowzroczność wywiodła mnie w pole. Egzaminator powiedział mi, że na swoim kąpielisku by mnie nie zatrudnił, ale mimo to dał mi ocenę pozytywną.
A czy masz jakieś doświadczenia związane z żeglarstwem?
- Na studiach zostałem oddelegowany przez dziekana do wzięcia udziału w regatach Politechniki Gdańskiej. Zawody odbywały się na Jezioraku w Iławie, najdłuższym jeziorze w Polsce. Nasza reprezentacja zajęła ostatnie miejsce, nad czym specjalnie nie ubolewaliśmy. To był dla nas wyjazd typowo rekreacyjny. Na moją obronę przemawia fakt, że wcześniej nie miałem nic wspólnego z żaglami.
Niedawno wziąłeś udział w otwarciu sezonu żeglarskiego w Mikołajkach. Jacht, motorówka, żaglówka - co najbardziej zapisało się w twojej pamięci?
- Chyba największym wyzwaniem było własnoręczne sterowanie żaglówką. Na jeziorze Mikołajskim odbyły się miniregaty pomiędzy dwiema drużynami. Na czele jednej ekipy stanąłem ja, a drugą drużyną dowodziła Marcelina Zawadzka. Choć mój zespół przegrał, to i tak jestem z nas dumny. Uparliśmy się, że będziemy polegać tylko na naszym sprycie i własnych muskułach. I ja stanąłem za sterem. Do końca jeszcze nie łapię, o co chodzi z tą siłą nośną między fokiem a grotem i jak się ustawić względem wiatru. Dotarcie do boi, okrążenie jej i powrót do kei, zajęło nam pięć razy więcej czasu niż drużynie Marceliny, która korzystała ze wsparcia profesjonalnego żeglarza, jednak myślę, że jak na pierwszy raz, poszło nam całkiem nieźle.
Co jeszcze zapamiętałeś z weekendu w Mikołajkach?
- Niezapomnianą przygodą była dla mnie przejażdżka motorówką po jeziorze Śniardwy. Pędziliśmy z prędkością 40 węzłów, czyli ok. 80 km/h. Mając u swojego boku przepiękną Marcelinę Zawadzką, poczułem się niemalże jak James Bond. Niestety, na Śniardwach przewiało mnie z każdej strony i dzisiaj jestem przeziębiony. Ale i tak było warto.
Rozmawiał Andrzej Grabarczuk (PAP Life).