Tarik Saleh o filmie "Chłopiec z niebios": Na własnych zasadach
Nie zrobiłem "Chłopca z niebios" po to, by włożyć kij w mrowisko - kogoś zdenerwować czy sprowokować - mówi reżyser Tarik Saleh. Jego film, inspirowany skomplikowaną sytuacją w Egipcie, otrzymał nagrodę za scenariusz podczas ubiegłorocznego festiwalu w Cannes. Do polskich kin trafi 23 czerwca. Obecnie można oglądać go na pokazach przedpremierowych.
Głównym bohaterem "Chłopca z niebios" jest Adam (w tej roli Tawfeek Barhom) - syn rybaka pochodzący z maleńkiej wioski, który otrzymuje stypendium na prestiżowym, muzułmańskim uniwersytecie Al-Azhar w Kairze. Chłopak usiłuje odnaleźć się w uczelnianej układance, choć okoliczności nie są sprzyjające. Stojący na czele instytucji wielki imam na oczach studentów doznaje ataku serca i umiera. Jego odejście rozpoczyna bezpardonową walkę o wpływowe stanowisko, którą obserwuje oszołomiony Adam. Dezorientacja chłopaka pogłębia się, gdy staje się świadkiem morderstwa jednego ze swoich kolegów. Niebawem do Adama zgłasza się agent aparatu państwowego, pułkownik Ibrahim (Fares Fares), który nakłania go, by został szpiegiem wewnątrz uczelni. Egipskim władzom bardzo zależy, by funkcję wielkiego imama przejął ich kandydat. Adam ma dopilnować, by nic nie stanęło na drodze do jego zwycięstwa.
Wspomniałeś, że pomysł na "Chłopca z niebios" przyszedł ci do głowy podczas lektury "Imienia róży" Umberto Eco, które jest jedną z twoich ulubionych książek. Umieszczenie akcji w Al-Azhar było pierwszym impulsem czy równie dobrze mogłaby się ona rozgrywać w innym miejscu?
Tarik Saleh: - Al-Azhar jest miejscem, które fascynowało mnie od dłuższego czasu. Mój dziadek tam studiował. Prawie każdy sądzi, że Al-Azhar to muzułmański odpowiednik Watykanu, w którym wielki imam pełni funkcję tożsamą z papieżem. Jednak przestudiowawszy szczegółowo historię uczelni, wiem, że jest ona o wiele bardziej ciekawa, pełna niuansów, niż się wydaje. Al-Azhar został zbudowany w 972 r. przez Fatymidów jako instytucja szyicka. Wraz z nastaniem dynastii Ajjubidów uczelnię zmieniono w instytucję sunnicką. Istnieje wiele mitów dotyczących okoliczności, w jakich do tego doszło. Wedle jednego z nich Saladyn zniszczył uniwersytecką bibliotekę, która była jednym z najwspanialszych zbiorów na świecie. To nieprawda. W rzeczywistości biblioteka uległa zniszczeniu wiele lat wcześniej, ponieważ Fatymidzi nie płacili swojej armii. Żołnierze wtargnęli do biblioteki, zabrali książki i sprzedali je. Właściwie każda historia jest podszyta jakimś mitem.
W filmie opowiadasz o korupcji i hipokryzji władz państwowych i religijnych, brutalnej walce o wpływy, w której strony nie cofną się przed niczym. Pośrodku stawiasz młodego mężczyznę z prowincji, którego edukacja może kosztować najwyższą cenę.
- Tak. Zwykle nie zastanawiamy się nad tym, ale w porównaniu z Egiptem wszystkie państwa są młode. Zmagania władz religijnych i państwowych w tym kraju trwały od tysięcy lat, zanim w ogóle zaczęliśmy liczyć czas. Kolejni faraonowie musieli mierzyć się z establishmentem religijnym dysponującym potężną siłą. Jeszcze do niedawna poważnym problemem w Egipcie była upowszechniona praktyka obrzezania dziewcząt. Kobiety zmuszano do poddawania się temu okrutnemu, drastycznemu procederowi. Żona dyktatora Hosni Mubaraka Suzan walczyła o wprowadzenie prawa delegalizującego obrzezanie kobiet. Ten rytuał nie należy do tradycji islamskiej. Jest tradycją afrykańską, ale głęboko zakorzenioną w folklorystycznych ideach. Praktykują to zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie. W Egipcie potrzebne było zdecydowane stanowisko wielkiego imama, że obrzezanie kobiet jest sprzeczne z doktryną islamu, by w 2007 r. władze wprowadziły jego całkowity zakaz. Prawdopodobnie imam ocalił w ten sposób tysiące dziewcząt. To akurat jedna z sytuacji, w której państwo i religia szły ręka w rękę.
Były jeszcze jakieś powody, dla których zdecydowałeś się zrealizować ten obraz?
- Zawsze interesowała mnie postać wielkiego imama. Obecny wielki imam Ahmed al-Tayeb jest niezwykle inteligentnym, wyrafinowanym mężczyzną. Powiedziałbym, że znacznie bardziej wyrafinowanym niż większość europejskich przywódców. A poza tym ja po prostu kocham pisać. Nauczyłem się tego od pewnego szwedzkiego pisarza, z którym w przeszłości współpracowałem. Nienawidzę reżyserowania. Szczerze tego znoszę, ale nie ufam innym, że zrealizują mój materiał. To prawdziwy problem. Marzę o tym, żeby znaleźć właściwego reżysera. Gdyby Alejandro Inarritu przyszedł do mnie i powiedział, że przeniesie na ekran mój scenariusz, odpowiedziałbym: tak, tak, tak. Ale wiem, że to się nie wydarzy. Ktoś kiedyś powiedział mi, że osoba, która pierwsza wychodzi w filmie, zbiera najpiękniejsze kwiaty. Uznałem, że właśnie to mogę zrobić. Jestem pół-Szwedem, pół-Egipcjaninem. Znam miejsca, o których nie wiedzą inni, więc wejdę do nich i zerwę kwiaty.
Po tym jak w 2017 r. egipskie władze uznały twój poprzedni film za obraźliwy i zakazały ci wjazdu do Kairu, musiałeś "zbierać kwiaty" w Turcji.
- Większość filmów nie powstaje w miejscach, o których opowiadają. To jedno z praw kina. Nowy Jork kręci się w Kanadzie, Fellini nie zrealizował "Amacordu" w swojej rodzinnej miejscowości, zrobił to w Rzymie. Obsadził w swoim filmie ludzi z innego miasta, a później mieszkańcy jego miejscowości obejrzeli "Amacord" i wydawało im się, że wszystkich rozpoznają. Mówili: "O, w tym rogu jest facet z piekarni!". Na tym polega praca filmowców. Kreujemy rzeczywistość. I całe szczęście, ponieważ dzięki temu możemy uchwycić ducha miejsc, a nie to, jak dokładnie wyglądają. Swoją drogą, sporo osób mieszkających na terytorium UE wciąż nie ma świadomości istnienia Al-Azhar i wielkiego imama. To ciekawe, prawda? Islam przewija się w wiadomościach codziennie. Obsesja na tym punkcie w Europie Zachodniej jest naprawdę daleko posunięta. Dziwi mnie poczucie wyższości Europejczyków, że wiedzą więcej niż inni. Muzułmanie wiedzą dużo o Watykanie, papieżu, NATO i UE. My o nich nie. Tego typu ignorancja jest bardzo niebezpieczna, ponieważ łatwo jest być prowadzonym, gdy nie ma się wiedzy. Dzięki mojemu pochodzeniu mogłem eksplorować różne światy.
"Chłopiec z niebios" wydaje się thrillerem utrzymanym w duchu kina europejskiego. Dla kogo zrobiłeś ten film?
- Na pewno dla siebie. Początkowo to miała być powieść i w ogóle nie myślałem o odbiorcach. Szczerze nienawidzę koncepcji grup docelowych i tym podobnych rzeczy. Nie wierzę w dostarczanie ludziom tego, czego chcą. Kiedy pisałem scenariusz, wydawało mi się, że nikt nie będzie nim zainteresowany - ani w Egipcie ani w Szwecji. Na tym polegała moja misja. Tworzyłem coś, co miało nikogo nie obchodzić. Ilekroć ktoś mi mówi, że coś musimy zrobić, reaguję alergicznie: o nie. Jednak pisząc tekst, zacząłem myśleć o różnych kwestiach praktycznych - jak można by nakręcić ten film, jaka powinna być obsada, scenografia, kostiumy. Dużo się nad tym zastanawiałem, bo realizacja nawet najprostszego filmu z trzema osobami na planie to logistyczny koszmar. Nie mówiąc już o produkcji takiej jak ta. Zawsze znajdzie się w tle ktoś, kto dłubie w nosie albo patrzy w kamerę jak idiota. Także część reżyserska jest naprawdę okropna.
Co zaważyło na tym, że "Chłopiec z niebios" stał się materiałem na film, a nie książkę?
- Cóż, życie jest szalone i przewrotne. Kiedy chcesz zrobić pierwszy film, z każdej strony słyszysz "nie". I musisz przekonywać: proszę, pozwól mi zrobić film. Później realizujesz film. Nie jest zbyt dobry. Wtedy znowu słyszysz: "nie chcemy, żebyś zrobił następny film" i musisz błagać o kolejną szansę. W końcu udaje się. Robisz film. W moim wypadku było to "Morderstwo w hotelu Hilton". I nagle ludzie zaczynają prosić cię, żebyś nakręcił następny obraz. A ty wcale nie masz ochoty. Ale co innego miałbyś zrobić? Spędziłem na planach pięć ostatnich lat. Pracowałem w zasadzie bez przerwy. Kocham kino, uwielbiam pracę w montażowni, a reżyserii nienawidzę. Ale mam dwójkę dzieci i jestem bardzo pracowity.
Jak takim razie jak widzisz swoją przyszłość?
- To pytanie za milion dolarów. Właśnie skończyłem pracę nad "Chłopcem z niebios". Kiedy mój film otrzymał w Cannes owację na stojąco, było mi ogromnie miło i stwierdziłem, że może powinienem jeszcze coś zrealizować. Często zdarza się, że po trudnym doświadczeniu coś - Bóg albo natura, w zależności od tego, w co wierzymy - wymazuje z naszego umysłu szczegóły, dzięki czemu zapominamy o poniesionych kosztach. Kiedy moja żona po raz pierwszy trafiła na salę porodową, krzyczała z bólu i zarzekała się, że nigdy więcej nie urodzi dziecka. A lekarz na to: "właśnie dlatego na świecie jest tak wielu ludzi - nigdy więcej". Szybko zapominamy o trudach. I tak, mamy już kolejne dziecko. Prawdopodobnie więc za kilka miesięcy dojdę do wniosku, że jednak fajnie jest kręcić filmy.
Kiedy nadeszła wiadomość, że twój obraz został zakwalifikowany do konkursu głównego festiwalu w Cannes, byłeś zaskoczony?
- Tak. Wszyscy wokół mnie byli przekonani, że na pewno pojedziemy do Cannes. Mój dystrybutor mówił: konkurs główny albo nic. A ja uważałem, że Un Certain Regard, Critics' Week, cokolwiek byłoby świetne. Ale konkurs główny? Nigdy nie przypuszczałem, że się w nim znajdę. Spójrz na twórców tych filmów. Przecież to prawdziwi mistrzowie, jedni z najlepszych filmowców na świecie. Park Chan-wook, Hirokazu Koreeda, Cristian Mungiu, bracia Dardenne - wszyscy ci faceci prawdopodobnie kochają reżyserować. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie, oglądając ich dzieła. W Cannes podczas lunchu rozmawiałem z Jamesem Grayem. Jestem szczęśliwy, że znalazłem się w tym towarzystwie. Szczerze wzrusza mnie, że ludzie siedzą w fotelu przez dwie godziny, w skupieniu oglądając mój film.
"Chłopiec z niebios" miał być także krytyką sytuacji w Egipcie?
- Nie. Oczywiście, jak każda istota ludzka mogę mieć opinie na różne tematy, ale jestem omylny. Głosowałem przeciwko akcesji Szwecji do UE, a kiedy dołączyliśmy do UE stwierdziłem, że dobrze być we wspólnocie. A więc początkowo myliłem się. Opowiedziałem się za przyjęciem euro. Nie jesteśmy w strefie euro i to dobrze, że do niej nie dołączyliśmy. Znowu się myliłem. Ktoś kiedyś powiedział mi, że Myspace to świetna rzecz. Wszedłem na stronę i wydawało mi się, że nigdy nie zyska popularności. Stało się odwrotnie. Nawet założyłem tam konto. Później, kiedy dowiedziałem się o istnieniu Facebooka, uznałem, że będzie niszowym medium. Po co nam Facebook skoro mamy Myspace? Najwyraźniej więc mylę się we wszystkim i każde moje stanowisko dotyczące sfery polityki byłoby błędne. Ale jedna rzecz wychodzi mi całkiem dobrze - opisywanie rzeczy. Jeśli opowiem daną historię, jej żywotność będzie długa. Wracając do pytania, wydaje mi się, że w odwiecznym sporze państwo - religia obie strony mają swoje racje. Jeśli wielkim imamem zostałby niewłaściwy człowiek, w kraju mogłaby wybuchnąć wojna domowa, która pochłonęłaby wiele ofiar. Ale wielki imam również ma rację. Jeśli pozwoli państwu kontrolować instytucję, uczelnia straci możliwość prowadzenia filozoficznej dyskusji. Zamiast być częścią systemu edukacyjnego, stanie się megafonem dla państwa.
Czyli jednak bliższa jest ci neutralność?
- Uwielbiam "Bitwę o Algier" Gillo Pontecorvo. To jeden z trzech moich ulubionych filmów. Jego moc wynika z tego, że jest obrazem politycznym tylko w tym sensie, że przedstawia wydarzenia, ale nie opowiada się po żadnej ze stron. Po prostu ukazuje ludzi jako złożone jednostki, osoby z krwi i kości. Jeśli to jest polityczne to ja też jestem polityczny. Kocham Egipt za to, że jest niespokojnym miejscem, choć jest to nieodwzajemniona miłość. Cenię w Egipcjanach to, że w głębi serca są anarchistami. Sądzę, że Szwedzi bardziej przestrzegają zasad niż Egipcjanie. Oczywiście, nie marginalizuję idei demokracji. To bardzo ważne. Jako filmowiec wierzę w neutralność. To trochę tak jak z dziennikarzami - muszą przekazywać prawdę. Nie zrobiłem tego filmu po to, żeby włożyć kij w mrowisko - kogoś zdenerwować czy sprowokować. Chciałem opowiedzieć tę historię na własnych zasadach.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)