Tadeusz Sznuk: "Zaczęło się tak niewinnie"
Serdeczny, dowcipny, błyskotliwy. Tadeusz Sznuk od lat prowadzi na antenie Dwójki słynny teleturniej "Jeden z dziesięciu". Już 22 lutego odbierze zasłużoną Złotą Telekamerę Tele Tygodnia. Uroczystą galę będzie transmitowała telewizyjna Dwójka.
Pan zapewne wie, za co widzowie lubią pana najbardziej?
- Za urodę, oczywiście!
Też! I za głos. Niski, męski, ciepły. A nade wszystko za dystans. Za dowcip...
- Chce pani powiedzieć, że bawiąc się w telewizyjną zgadywankę, zachowuję dystans? Skąd! Angażuję się w to cały! (...)
Profesor Jerzy Bralczyk uznał pana za arcymistrza krótkich, dowcipnych komentarzy. Skąd w panu taki spokój w tym naszym rozedrganym świecie?
- Nie wiem. Ale staram się tym spokojem podzielić z uczestnikami teleturnieju, a w każdym razie nie denerwować ich bardziej, niż są już i tak zdenerwowani. Nie wyobraża sobie pani, jakie jest psychiczne ciśnienie na tych ludzi, kiedy stają przed kamerami, mają narzucony reżim trzech sekund i pytania z całego świata - od najprostszych po te bardzo trudne.
Czy zdarzył się wśród uczestników teleturnieju "Jeden z dziesięciu" ktoś, kto próbował kantować? Miał ściągę na ręce, w rękawie, no nie wiem, w uchu?
- Bywały pomysły dużo bardziej "wysublimowane". Ale nie będę tu o nich wspominał - po pierwsze dlatego, że chcę o tym zapomnieć, po drugie, żeby nie podpowiadać kolejnym uczestnikom. (...)
Jakże mnie denerwuje, że na trzecim etapie zdarzają się tak banalne pytania! A na początku nieoczekiwanie można oberwać.
- Los, proszę pani, los... To on decyduje o rozstrzygnięciu wielu spraw. Kismet - mówią Arabowie. Przeznaczenie. I dobrze, że jest ten element gry, bo to pozwala traktować teleturniej jako zabawę, a nie egzamin. Prawie każdy, wychodząc ze studia, mówi: "Znałem odpowiedzi na wszystkie pytania. Zadawane sąsiadom".
Nie kraje się panu serce, gdy starszemu panu trafia się pytanie z muzyki młodzieżowej, a młodziakowi jakiś szczegół z historii PRL? Przecież obaj są bez szans...
- Serce mnie boli! Ale nie mogę kręcić, wziąć następnego pytania - przecież wszystko jest pod kontrolą, jest spis odpowiedzi, gdybym jakieś pytanie opuścił, natychmiast by się to wydało.
Przed laty został pan uhonorowany tytułem Mistrza Mowy Polskiej. Z domu wyniósł pan tę świetną polszczyznę?
- Bez wątpienia tak. Poza tym z radia. To były inne czasy, myśmy wszyscy pracowali na to, żeby radio było wzorcem języka. Nawzajem zwracaliśmy sobie uwagę i wcale się o to nie obrażaliśmy. A ten tytuł to... fatalna sprawa. Był czas, że właściwie zamilkłem,
tak się bałem...
Czego?!
- Dać plamę.
Panu to chyba jednak nie grozi. Był rok 1959, jeszcze chodził pan do liceum, a już współpracował ze słynną Radiostacją Harcerską (późniejszą Rozgłośnią Harcerską)...
... a rok później funkcjonowałem już w tzw. dużym radiu.
A szkoła? Studia?
- Inżynierem zostałem dopiero w 1970 roku. Studiowałem długo, bo jednak głównie zajmowałem się pracą w radiu.(...)
Pan zawsze starał się trzymać daleko od polityki?
- No nie... W 1989 roku chciałem zostać senatorem - z poparciem moich radiowych kolegów (i z techniki, i z programu). Byłem najstarszy w grupie, więc na mnie wypadło. Ale ten krok był podyktowany zupełną nieznajomością świata polityki. Bóg łaskaw, przepadłem w tych wyborach. Po czym kierownik redakcji wysłał mnie na Wiejską na kilkanaście lat jako sprawozdawcę sejmowego, mówiąc: "Chciałeś do polityki, to masz". Utwierdziłem się w mniemaniu, że miałem szczęście, że w tym nie ugrzązłem.
W jaki sposób z działu techniki przeszedł pan do programu?
- Był początek lat 70., skończyła się inżynierska przygoda z wprowadzaniem do radia stereofonii, a powstawały takie programy, jak "Sygnały dnia" czy "Lato z Radiem". Wciągały bardzo i w pewnym momencie już nie dało się pogodzić pracy redakcyjnej z pracą w technice.
Tłumy ludzi, plenerowe koncerty...
- W tamtych czasach zamiast koncertu jeździliśmy w Polskę, żeby w audycji rozmawiać z ludźmi. Pamiętam pierwszy wyjazd do Mielna na plażę. Swobodnie ubrani urzędowaliśmy w grajdołkach. Zaprosiliśmy do programu przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej. Patrzymy, a raptem na wydmie, przy wejściu na plażę, zjawia się pan w czarnym garniturze, półbutach, białej koszuli, pod krawatem i brnie do nas przez tę plażę... Ja się z tego nie śmieję! Przecież przyszedł do radia na wywiad. To były czasy, kiedy okazało się, że można świetnie nawiązać kontakt z odbiorcami.
A jak to się stało, że przeszedł pan do TV, do słynnego "Studia 2"?
- Telewizja zawsze wyciągała ludzi z radia. Najpierw czytywałem teksty do rozmaitych felietonów i filmów. Potem były programy z niewidocznym prowadzącym, na przykład "Świadkowie" oraz "Progi i bariery", a potem Tomek Hopfer został szefem redakcji sportowej i nie zawsze miał czas zajmować się "Studiem 2" - ja go zastępowałem.
Aż wreszcie w 1994 roku wsiąkł pan w "Jeden z dziesięciu".
- Jeszcze kilkanaście lat jednocześnie pracowałem w radiu, a teleturniej, który był wtedy rzadziej nadawany, był zajęciem dodatkowym. A zaczęło się tak niewinnie... Koledzy, którzy mieli firmę poza TVP, zajrzeli do mnie do pokoju z pytaniem, czy byśmy nie nagrali próbnego odcinka jakiegoś brytyjskiego teleturnieju. "No to zróbmy to", mówię. Nakręciliśmy ślepy odcinek, używając, oczywiście, podstawionych osób - grupę znajomych. Za jakiś czas kolega znów zagląda do mnie do pokoju: "Ty wiesz? Chyba to kupią. A nie poprowadziłbyś?". "A ile to pociągnie?". "Pewnie z rok." "No, spróbujmy...". Zdecydowałem się, zwłaszcza że radio nie było miejscem, gdzie dało się zarobić dobre pieniądze - w telewizji zawsze było zdecydowanie lepiej.
I tak już 21 lat. Oczko! I w nagrodę trzy "zwykłe", a teraz także Złota Telekamera. Pana dzieci nie wkręciły się w media?
- Myślę, że mój przykład skutecznie je odstrasza. Chłopcy to informatycy, obaj czynnie pracują w zawodzie w dziedzinach, których nie jestem w stanie pojąć. Natomiast córka jest psychologiem społecznym, ale teraz zajmuje się głównie dwoma synami. (...)
A jeszcze by pan sobie czasem zasiadł za sterami samolotu?
- Jeszcze mogę, bo papiery i badania mam w porządku. Tylko, psia kość, nie mam samolotu.
Kiedy pan ostatnio latał?
- Jakoś na jesieni, ale wtedy powoził syn, bo jego to też wkręciło. Jest w lataniu jakaś magia. Kiedyś usłyszałem od Janusza Stokłosy, który także jest pilotem: "Kiedy się to trzecie kółeczko oderwie od ziemi, to ja mam wszystko w nosie". Sam też tak zawsze uważałem... Latanie potrafi wciągnąć. Ziemia z góry wygląda spokojniej. Nie widać tych drobnych nerwowych ruchów...
Rozmawiała Bożena Chodyniecka
Cały wywiad z Tadeuszem Sznukiem można przeczytać w najnowszym numerze "Tele Tygodnia".