Tadeusz Sznuk: Facet, który żąda odpowiedzi w trzy sekundy
Nie ma Polaka, który nie zna jego twarzy i głosu. Od 22 lat prowadzi jeden z najpopularniejszych teleturniejów – „Jeden z dziesięciu” – ale mówi, że w telewizji jest tylko na… gościnnych występach.
Telewidzowie kochają go za łagodność, z jaką traktuje uczestników "Jednego z dziesięciu", słuchacze Polskiego Radia - za kojący głos. A wszyscy - za kulturę, poczucie humoru i posługiwanie się piękną polszczyzną. Tadeusz Sznuk opowiada o kulisach legendarnego teleturnieju i o tym, kiedy puszczają mu nerwy.
To ogromny stres rozmawiać z "mistrzem mowy polskiej"...
Tadeusz Sznuk: - Kiedy mnie obdarowano tym tytułem, to praktycznie zamilkłem ze strachu, że teraz to dopiero będzie... (śmiech). Polszczyzna nie dość, że jest trudna i dla wielu obca, to jeszcze dla właścicieli tego tytułu - krępująca.
Podoba się panu współczesna telewizja?
- Z czyjego punktu widzenia? Widza?
Kogoś, kto pracuje w niej od lat.
- Łatwo mi odpowiedzieć, ponieważ nigdy nie byłem etatowym pracownikiem telewizji. Kiedy pracowałem w radiu, to w telewizji dorabiałem do pensji, a kiedy przeszedłem na emeryturę, to dorabiam do "stypendium" Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Cały czas jestem w telewizji na gościnnych występach.
A z punktu widzenia odbiorcy?
- Mam wybór - tak zresztą jak wszyscy.
Widzowie wciąż wybierają "Jednego z dziesięciu". Dlaczego go tak polubili?
- To teleturniej, który polega na pytaniach i odpowiedziach, bez żadnych sztuczek. Trochę go przerobiliśmy na edukacyjną modłę, bo u Brytyjczyków, którzy wymyślili ten format, to była "strzelanka": pytanie - odpowiedź, szybko i krótko. Pomyśleliśmy, że skoro pytamy o historię, ważne wydarzenia, ludzi, to warto by coś dopowiedzieć. Dlaczego tak, dlaczego tę odpowiedź uznajemy, a innej nie. I myślę, że to nam przyniosło długowieczność. Po pierwsze widzowie czasem mówią "ja się trochę uczę przy tym programie", a po drugie - zakwalifikowaliśmy się do programów zwanych misyjnymi, czyli takich, które niosą wiedzę. I to nam daje trochę spokoju.
Czy po tylu latach prowadzenia teleturnieju odważyłby się pan sam w nim wystartować?
- Tym bardziej nie! Może gdybym nic o nim nie wiedział, to bym się zdecydował, ale teraz na pewno nie. Po pierwsze "Jeden z dziesięciu" jest naprawdę trudny, choć czasem zdarzają się pytania, na które odpowiedź nie sprawia żadnych kłopotów. Po drugie jest stresujący: zawodnicy muszą odbyć zazwyczaj dość długą podróż, bo nagrywamy program w Lublinie. Zmęczony człowiek staje przed kamerami, jeszcze go przedtem pudrują, co jest dla męskiej części uczestników wielkim stresem. I potem światło w oczy, sąsiedzi przed telewizorem, i ten facet, który żąda odpowiedzi w trzy sekundy. Przecież to jest coś potwornego!
Większość uczestników wygląda na opanowanych. Zgłaszają się sami twardziele?
- Jest co podziwiać, bo to naprawdę niesłychanie stresująca sytuacja, a jednak większość pozostaje przytomna. Choć czasem widzę, że człowiek jest aż tak przyciśnięty do muru, że nie słyszy pytania, które czytam. Zdarzają się i twardziele, oczywiście. Jednak o wielu odpowiedziach niepoprawnych, czasem śmiesznych, decyduje właśnie zdenerwowanie. Oni nie są wcale tak odporni, chociaż nadrabiają miną.
Na pytanie, czemu w programie występuje więcej mężczyzn, odpowiedział pan ostatnio tylko "Nie wiem, choć się domyślam"...
- Zakładając, że świat żyje w parach, domyślam się tego, że zazwyczaj to kobieta bierze męża za guzik i wierci mu dziurę w brzuchu, mówiąc "słuchaj, no idź, spróbuj!". A niewiasty, jako bardziej rozważne, stronią od tego rodzaju ryzykownych zachowań.
Czyli to nie znaczy, że kobiety się nie nadają?
- Gdybym tak myślał, to bym tego nie powiedział (śmiech). Na myśli miałem to, że jest wiele czynników, które powodują, że panowie są odważniejsi... A być może mają po prostu mniej innych spraw na głowie? Moja wypowiedź drugiego dna nie miała, aczkolwiek podobno wywołała zamieszanie (śmiech). Pań jest mniej, ale się je zapamiętuje. Przez wiele lat rekordzistką była pani, która nie denerwowała się i po prostu odpowiadała na pytania. Taka też była triumfatorka ostatniej edycji, która miała uroczy sposób odpowiadania na pytanie, tak, jakby przedtem mówiła "Że też Pan o to pyta! Przecież..." i tu padała poprawna odpowiedź.
A kto się bardziej denerwuje?
- Nie ma reguły. Ale nie sądzę, by był jeszcze ktoś, kto twierdzi, że mocniejsza fizycznie i psychicznie płeć to są panowie.
Podobno pana kariera składała się z przypadków?
- To prawda, niewiele rzeczy robiłem, planując.
I niczego pan nie żałuje?
- Pewnie żałuję mnóstwa rzeczy, ale mam obecnie tak słabą pamięć, że sobie tego nie przypomnę (śmiech). Żałuję zarówno tych, których nie zrobiłem, jak i tych, które zrobiłem.
Nie chciał pan zostać pilotem zawodowym? To pana wielka pasja.
- Nie, nie. Latanie jest piękne, bo świat widziany z góry jest spokojny. Kiedy trzecie kółko oderwie się od ziemi, to całą resztę ma się w nosie! Poza tym samolot to środek lokomocji współczesny i szybki. Ale nigdy nie myślałem o pracy pilota.
Sprawia pan wrażenie, że jest pan oazą spokoju... Co pana wyprowadza z równowagi?
- Wszystko (śmiech)!
Ale nie widać tego po panu...
- Czasem wybucham... Denerwuje mnie brak czasu. W każdym sensie. I w takim bieżącym, i w tym, że już wielu rzeczy nie zdąży się zrobić albo poprawić. Że czas upływa, a niektóre sprawy stoją w miejscu.
Teraz w telewizji można oglądać powtórki pana teleturnieju. Odpoczywa pan?
- Nie, jeżdżę do Lublina, żeby nagrywać odcinki, które będą emitowane na początku września. Dopiero potem będę miał wolne do jesieni.
Czyli beztroskie wakacje...
- Przecież na emeryturze jestem stale na wakacjach (śmiech)!
Maria Wielechowska