Szymon Hołownia: Inspirują mnie święci
Niedoszły zakonnik, dziennikarz, pisarz. Szymon Hołownia opowiada o swoich faworytach w „Mam talent!”, pracy na drugim końcu świata i nowych planach.
Kto pana najbardziej zachwycił w tej edycji "Mam talent!"?
Szymon Hołownia: - Było kilka osób, w tym Julka Kucemba, która układa konstrukcje z plastikowych kubków. Jest bardzo utalentowana, a przy tym ujmująca. Żałuję, że do półfinału nie dostała się pani, która prezentowała sztukę wodnego malowania tkanin. Jedną z moich ulubionych uczestniczek tej edycji była też Lorie, latający pies. Cóż, po raz kolejny przekonaliśmy się z Marcinem, że miewamy zupełnie inny gust niż nasi jurorzy.
Z czego to wynika?
- Mamy różne osobiste preferencje oraz spędzamy z uczestnikami trochę więcej czasu niż nasi koledzy z jury, widzimy nie tylko talent, ale często i drogę, jaką przeszedł człowiek, by te umiejętności w sobie rozwinąć.
Chciałby pan w następnej edycji spróbować sił jako juror?
- To byłoby nawet zabawne. Żartujemy czasem z Marcinem, że bylibyśmy pewnie gotowi zmienić miejsce naszej "mamtalentowej" pracy, ale warunek musiałby być jeden: rozbudowa jury, a nie wymiana na któregokolwiek z jego obecnych członków.
A nie miałby pan problemu z ocenianiem ludzi?
- Nie. Najważniejsze, żeby nie oceniać człowieka, tylko jego umiejętności. Nie można też nikogo obrazić, sprawić, żeby poczuł się źle.
Wydaje pan książki, m.in. o świętych. Czy w czasach internetu są oni nam potrzebni?
- Wręcz niezastąpieni, bo mogą nas inspirować. Każdy z nich to inna epoka, wrażliwość, charakter, inne podejście do przeciwności losu. Są wśród nich patentowani cholerycy, ludzie nieśmiali, są ekstrawertycy, byli złodzieje. Kiedy się poznaje ich bogate i trudne życie, to człowiek przestaje się bać i zaczyna bardziej dbać o swoje życie, na przykład o relacje z ludźmi.
Która z tych osób jest panu szczególnie bliska?
- Najchętniej zaczerpnąłbym coś od każdego z nich. W książce "Święci pierwszego kontaktu" opisałem 34 osoby. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie 28-letnia Włoszka, zmarła w 2012 roku Chiara Petrillo - jej proces beatyfikacyjny ruszy niebawem. Ale jest też św. Józef - człowiek, który mało mówił, ale dużo robił, oraz Friedrich Haass, lekarz, który leczył arystokratów, a potem porzucił to, by zajmować się więźniami zesłanymi na Syberię.
Pan też pomaga innym, a przy tym pracuje w show-biznesie. Jak pan to godzi?
- Bez najmniejszego problemu. W obu moich fundacjach, Fundacji Kasisi i Dobrej Fabryce, ratujemy pewnie kilkanaście tysięcy ludzi rocznie. Gdy bywam w finansowanym przez nas domu dziecka w Zambii, w szpitalu i ośrodku leczenia dzieci z chorobą głodową w Kongo, czy hospicjum w Rwandzie, to nie widzę tam tylko tragedii, rozpaczy. Ludzie dotknięci nieszczęściem też chcą mieć w życiu moment radości, beztroski. Staramy się o tym pamiętać. Z kolei u nas, w Europie, spotykam ludzi, którym teoretycznie nie brakuje niczego: domu, jedzenia, pracy. A jednak przeżywają dramaty, bo nie mają na nie wpływu.
Dwa razy był pan w nowicjacie, w zakonie dominikanów. Czy będą kolejne podejścia?
- W tym przypadku nie sprawdzi się powiedzenie "Do trzech razy sztuka". (śmiech) Te doświadczenia sprzed 20 lat były mi bardzo potrzebne. Czasem trzeba odejść, odciąć się od dotychczasowego życia, żeby zrozumieć, co nam w duszy gra. Ja swoje miejsce w życiu już znalazłem. Realizuję się i jestem szczęśliwym człowiekiem.
Rozmawiała Katarzyna Ziemnicka