"Szybko zweryfikowaliśmy, że jestem w tym beznadziejny". Szczere słowa polskiego aktora
"Aktorstwo to wielka nauka empatii. Trzeba być wyczulonym na to, co ktoś czuje i myśli. Staram się patrzeć z każdej perspektywy na bohatera i szukać motywacji, która uzasadnia jego działania" - mówi Hubert Miłkowski. Młody aktor w tym roku został nominowany do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego.
Hubert Miłkowski to obiecujący aktor młodego pokolenia. Choć ma zaledwie 24 lata, na jego koncie jest już wiele znakomitych ról w popularnych serialach i filmach. Niedawno widzowie śledzili losy jego bohatera Bartka w trzecim sezonie "Belfra".
Młody aktor opowiada o nowych produkcjach i zawodowych planach.
W trzecim sezonie serialu "Belfer" wcieliłeś się w ucznia Pawła Zawadzkiego, Bartka. To była ciekawa przygoda?
Hubert Miłkowski: - Fantastyczna. Bardzo dobrze odnajdywałem się wśród młodych ludzi, którzy byli w obsadzie tej produkcji. Z Karoliną Kowalską, która weszła w skórę Kingi, byłem na studiach. To było ciekawe doświadczenie wspólnie pracować na planie zdjęciowym. Udało nam się wytworzyć chemię z całą ekipą i każdego z osobna ciepło wspominam.
W serialu nie zabrakło intymnych scen. Odczuwałeś jakikolwiek dyskomfort z tym związany?
- Choć mój dorobek artystyczny nie jest jeszcze zbyt duży, scen intymnych już trochę nagrałem. Zawsze byłem bardzo zaopiekowany. Na planach często pojawia się koordynatorka intymności. To zawód, który w Polsce funkcjonuje od niedawna, a stał się już pewnym standardem. Daje nam to większe poczucie bezpieczeństwa, a jest to niezwykle istotne. Dzięki takiej osobie nie dochodzi do nadużycia. Nie tylko kontroluje sceny, ale także pomaga nam je przygotować, oswaja nas z drugą osobą i wymyśla choreografię.
Wspomniałeś, że twój dorobek artystyczny nie jest jeszcze zbyt duży. Patrząc na to, że masz 24 lata, można powiedzieć, że już całkiem sporo udało ci się osiągnąć. Za pierwszoplanową rolę w filmie "Braty" w reżyserii Marcina Filipowicza dostałeś nominację do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego.
- Początkowo mój udział w tej produkcji nie był oczywisty. Nagrałem self-tape, ale nikt do mnie się nie odzywał. Później dowiedziałem się, że efekt nie był dobry. W drugiej turze poszukiwań odtwórcy roli dostałem wskazówki, jak zrobić to lepiej i zostałem zaproszony na spotkanie z reżyserem, Marcinem. Odegrałem sceny z Cezarym Łukasiewiczem i Sebastianem Delą. Okazało się, że bardzo dobrze nam się razem gra. Później zaczęły się schody [uśmiech - przyp.red.]. Mój bohater Filip jeździł na deskorolce, chociaż na szczęście nie za dobrze... Na skateparku szybko zweryfikowaliśmy, że jestem w tym beznadziejny. Przez kilkanaście dni, które dzieliły mój casting do wejścia na plan, przygotowywałem się. Nabiłem sobie sporo siniaków i zrobiłem rozeznanie w środowisku, w jakim obraca się mój bohater. Finalnie myślę, że udało się uwiarygodnić tę postać.
Czego, oprócz jazdy na deskorolce, nauczyła cię ta produkcja?
- Marcin Filipowicz nauczył mnie, czym jest minimalizm. Chciał, abyśmy doprowadzali do ekspresji, zdejmując wszystkie naddatki. Zależało mu na tym, abyśmy nie "grali" jak aktorzy, tylko zachowywali się w naturalny sposób.
Dzięki temu łatwiej jest ci zrozumieć bohatera, w którego się wcielasz?
- To część mojej pracy. Aktorstwo to wielka nauka empatii. Trzeba być wyczulonym na to, co ktoś czuje i myśli. Staram się patrzeć z każdej perspektywy na bohatera i szukać motywacji, która uzasadnia jego działania.
- Niedawno zagrałem w polsko-norweskim filmie "Norwegian Dream" w reżyserii Leiv'a Igora Devolda. Miałem dużo przestrzeni na to, aby porządnie wejść w jego skórę. Przytyłem, potem budowałem masę mięśniową i obciąłem włosy na krótko. Aspekt zewnętrzny był niezwykle ważny, bo pokazywał, jaką maskę nosi mój bohater, Robert. Wyjechał do Norwegii, aby pracować w przetwórstwie rybnym. Bierze na siebie ogromną odpowiedzialność, bo musi spłacić długi swoich rodziców. Zakochuje się w chłopaku, jednak w fabryce wybucha strajk. To opowieść o wielkim dramacie społecznym, imigracji, dojrzewaniu i romansie, który nie wpisuje się w pewien schemat. Ten projekt wymagał ode mnie wielkiego zaangażowania. Słuchałem nagranych rozmów z pracownikami zarobkowymi z różnych norweskich fabryk. Czytałem też o prawdziwym strajku pracowniczym, w którym brali udział Polacy w Norwegii. Starałem się zrozumieć, co kieruje ludźmi i dzięki temu łatwiej przyszła mi praca na planie.
Jakie są twoje najbliższe plany zawodowe?
- Czekam niecierpliwie na polską premierę filmu "Norwegian Dream". Dotąd jeździłem z nim za granicę na różne festiwale. Odbiór był naprawdę dobry. Na kilku z tych festiwali dostaliśmy nagrody, a w samej Norwegii 3 nominacje do Amandy (Norweskiej Nagrody Filmowej), co dla niskobudżetowego debiutu, jest dużym osiągnięciem. Jestem ciekawy, jak przyjmie się w Polsce. Tu najwięcej pracuję i mam kontakt ze swoimi odbiorcami. Jeszcze nie wiem, co dalej. Mam nadzieję, że za jakiś czas wejdę na plan, jednak wolałbym nie zapeszać.
Aleksandra Wojtanek/AKPA Polska Press