Reklama

Sztuka czasami "zdarza się"

Magdalena Voigt: Dwa dni po odebraniu w Krakowie nagrody Ludwika za najlepszą muzykę do spektaklu teatralnego, wraca pan do Warszawy. Pochodzi pan z Krakowa, więc czy ta "ucieczka" oznacza iż młodemu, utalentowanemu twórcy ciężko jest zaistnieć w tym mieście?

Abel Korzeniowski: - Ucieczka... Nie nazwałbym tego w ten sposób. Ucieczka to taki eufemizm na poddanie się. Wyjazd do Warszawy był podyktowany bardziej próbą zrobienia czegoś na przekór własnemu poczuciu komfortu. W Krakowie jest rzeczywiście bardzo dobrze, wygodnie i ciepło. Wyjechałem, ponieważ nie chciałem poprzestać na bezpiecznym status quo, i aby przełamać lęk przed ryzykiem oraz odpowiedzialnością za własne życie. Jestem przekonany, że jeżeli człowiek boi się podejmowania trudnych życiowych decyzji i jeżeli to, co tworzy, jest jego pasją i z założenia powinno być bezkompromisowe, to - chcąc nie chcąc - taka postawa odbije się negatywnie na jego pracy. A wracając do Krakowa... Niestety, jest ciężko i to jest druga strona medalu, o której trudno zapomnieć. Dojrzali twórcy zawsze sobie jakoś poradzą, ale to przecież nie wystarczy. Tylko wówczas, kiedy Kraków będzie miał szansę się odmłodzić, zregenerować, będzie mógł w przyszłości odzyskać swoją pozycję.

Reklama

MV: Ale to oznacza, że nie pali pan za sobą mostów i nie wyklucza powrotu do Krakowa, kiedy zacznie się tu ożywczy ferment? Cały czas pracuje pan zresztą z krakowskimi twórcami.

Abel Korzeniowski: - W tej chwili połowa tego co piszę, jest nadal związana z moim rodzinnym miastem, a druga połowa z Warszawą. Dzięki temu udaje mi się po prostu utrzymać głowę na powierzchni. Inaczej musiałbym się prawdopodobnie zająć przysłowiowym "zieleniakiem" i zapomnieć o nutach...

MV: Nad czym pan w takim razie pracuje obecnie?

Abel Korzeniowski: - Nad muzyką do filmu "Pogoda na jutro" Jerzego Stuhra. W okolicach sierpnia będziemy nagrywać już pierwsze playbacki muzyczne, potrzebne do dalszej realizacji filmu. Natomiast w Warszawie właśnie skończył mi się okres bardzo intensywnej pracy i cieszę się mogąc złapać chwilę oddechu. W ciągu pół roku od wyjazdu miałem kilkakrotnie więcej pracy niż w Krakowie. Z drugiej strony w tym czasie napisałem też muzykę do na wskroś krakowskiego filmu, jakim jest "Anioł w Krakowie", z krakowską obsadą - Krzysztof Globisz, Ewa Kaim, w reżyserii Artura "Barona" Więcka.

MV: I za ten film otrzymał pan kolejną nagrodę za muzykę w filmie. W Gdyni uhonorowano wcześniej "Duże zwierzę".

Abel Korzeniowski: - Na festiwalu "Prowincjonalia" we Wrześni zdobyliśmy aż trzy statuetki - za film, za rolę aktorską dla Krzysztofa Globisza i za muzykę.

MV: Te nagrody bardziej otworzyły pewne drzwi w Warszawie niż w Krakowie?

Abel Korzeniowski: - To oczywiście w tej chwili tak wygląda, że pół roku po wyjeździe do Warszawy otrzymuję nagrodę w Krakowie. Jednak spektakl "Kafka" powstał, kiedy jeszcze mieszkałem tutaj. Z drugiej strony jest dużo prawdy w popularnym stwierdzeniu, że Kraków nagradza dopiero wówczas, kiedy się stąd wyjedzie. W pewien sposób krakowska specyfika ogniskuje typowe polskie cechy i tutaj jak w soczewce widzimy czasem obraz całego kraju. Ale to naprawdę nie jest tak, że młodzi twórcy odcinają się od swoich korzeni.

MV: Czy pracuje pan nad muzyką koncertową? To podobno pana największe marzenie.

Abel Korzeniowski: - Raz już się spełniło - wykonanie utworu symfonicznego "Hypnosis" w Berlinie, w sierpniu ubiegłego roku. To było nieprawdopodobne przeżycie, ponieważ po raz pierwszy zobaczyłem wtedy publiczność, która rzeczywiście potrzebuje "nowej" muzyki i chce jej słuchać. W Polsce, na koncerty współczesnej muzyki poważnej, przychodzą głównie ludzie w jakiś sposób związani z nią zawodowo - wykonawcy, studenci, nauczyciele, muzykolodzy, kompozytorzy oraz... ich znajomi. W Niemczech zobaczyłem tzw. klasę średnią - normalnych ludzi, wykonujących przeróżne zawody, mających już dom, dwa samochody i zmywarkę do naczyń, i rozglądających się teraz za czymś bardziej wyrafinowanym i subtelniejszym niż kultura masowa.

- Zawsze staram się pisać z myślą o słuchaczu, co niekoniecznie równa się jednak masowemu odbiorcy. Jeżeli jednak utwór nie podoba się nikomu, to skłonny jestem raczej uznać że w takim razie coś nie tak jest z moim pisaniem. Ujmując to metaforycznie: jeżeli kompozytor ma "złą dykcję", to powinien się do tego przyznać i ciężej nad nią pracować, a nie narzekać na brak zrozumienia. Nie można jednak oczekiwać, aby muzyka poważna, trudniejsza w odbiorze i z definicji przeznaczona dla węższego kręgu słuchaczy, nagle i niespodziewanie trafiła "pod strzechy".

MV: A kto jest pierwszym recenzentem, krytykiem pańskiej pracy?

Abel Korzeniowski: - Żona, która również jest kompozytorem. To wielki komfort, jeśli można sobie pozwolić choćby na procent obiektywnej recenzji. Kiedy istnieje jakieś lustro, "drugie ucho", do którego ma się pełne zaufanie. Tylko ona jest w stanie ocenić relację tego, co chciałem napisać, do tego, co rzeczywiście napisałem... :)

MV: Podobno miał pan śmieszny epizod związany z mieszkaniem w Krakowie - mieszkał pan na zapleczu Teatru Ludowego, gdzie mógł komponować w spokoju i przy okazji pilnował dobytku.

Abel Korzeniowski: - Tak było jeszcze pół roku temu, niestety, wyrzekłem się posady stróża nocnego i w tej chwili jestem bez etatu, bez ZUS-u i bez ubezpieczenia. Miejsce, w którym mieszkaliśmy, miało naprawdę niezwykłą atmosferę, bardzo inspirującą. Było to poddasze teatru, dawny Teatr Maszkaron, obecnie pomieszczenia Teatru Ludowego, i na jednym piętrze była scena, którą się opiekowałem jako stróż, a nad nią mieliśmy swoją "dziuplę" - stróżówkę, z malutkimi okienkami tuż przy podłodze. Było nam tam bardzo dobrze, a poza tym miałem blisko na próby.

MV: Czy wtedy właśnie powstała muzyka do spektaklu "Kafka"?

Abel Korzeniowski: - Tak. Na tej sali odbywały się próby również do "Kafki", i czasami Tomek Wysocki dzwonił do mnie na górę, żebym zszedł coś zobaczyć.

MV: Pracował pan i nad filmami fabularnymi i dokumentami, a także spektaklami teatralnymi. Czym różni się praca na planie tak rozmaitych mediów i co jest panu najbliższe?

Abel Korzeniowski: - Ostatnio pracowałem nad muzyką do dokumentów. Ostatni z nich, "Rozwój" w reżyserii Borysa Lankosza, dostał w lutym Golden Gate Award podczas festiwalu filmowego w San Francisco, a przed nami pokaz filmu podczas krakowskiego festiwalu filmowego. Zobaczymy, jak będzie.

- A wracając do pytania. To są bardzo różne media i tak naprawdę jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu, że mam okazję zbierać doświadczenia jeśli chodzi o pisanie muzyki, zarówno do filmu - fabularnego i dokumentalnego - jak i do teatru, a równolegle kontynuować pisanie muzyki koncertowej. Każde z tych mediów wymaga innego myślenia, co stanowi też pewien odpoczynek - jeżeli długo pisze się na przykład do filmu, to potem naprawdę z przyjemnością można popracować nad własną partyturą. Myślę, że to wszystko bardzo wzbogaca sam warsztat kompozytorski i pozwala na bardziej świadomą twórczość. To nie jest tak, że komponuje się samymi emocjami, natchnieniem i innymi metafizycznymi środkami. Cały czas się uczę i mam nadzieję, że dzięki temu osiągnę kiedyś poziom tzw. "dojrzałego okresu twórczości".

MV: A jaki ma pan system pracy podczas prac nad muzyką filmową? Czy najpierw zaznajamia się pan ze scenariuszem, czy wkracza na etapie zdjęciowym, czy dopiero oglądając gotowy materiał?

Abel Korzeniowski: - Akurat przy "Aniele w Krakowie" pierwszy raz zdarzyła mi się taka sytuacja, że film w zasadzie był już zmontowany i w tym momencie nie było sensu wracać do scenariusza. Natomiast to jest trochę tak, jak z winem - im dłużej to wszystko "fermentuje" w podświadomości, tym lepiej. Dlatego lubię rozpoczynać pracę jak najwcześniej. Czytam scenariusz, potem długie rozmowy z reżyserem i im dłużej trwa ten proces, tym większa jest szansa na uzyskanie pełnej jedności muzyki i pozostałych elementów filmu.

MV: Czy na tym etapie jest właśnie teraz praca nad muzyką do filmu "Pogoda na jutro"? Jest pan po przeczytaniu scenariusza, rodzą się pomysły?

Abel Korzeniowski: - Tak, oczywiście. Na samym początku bardzo ważne są problemy czysto techniczne, jak na przykład to, czy muzyki nie powinno być gdzieś "widać" w samym filmie - czyli czy ktoś w scenariuszu tańczy, albo może na czymś gra. Taką muzykę trzeba skomponować i nagrać jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Podobnie jak przy "Dużym zwierzęciu", podczas "Pogody na jutro" trzeba będzie korzystać z playbacków, po to, aby dało się potem zsynchronizować dźwięk z obrazem. Inaczej byłoby to niemożliwe.

MV: A oprócz "Pogody na jutro" najbliższe plany to...

Abel Korzeniowski: - Jestem po pierwszym spotkaniu z Tomkiem Wysockim dotyczącym następnej sztuki i to znowu będzie coś bardzo ryzykownego. Dziwny tekst, w zasadzie jeszcze dziwniejszy niż "Kafka"... Austriacki dramat współczesny. Będzie ciężko... I całe szczęście! Teatr nie ma patentu na sztukę, ani film, ani tzw. muzyka poważna. Sztuka zdarza się tylko czasami, kiedy przekroczymy granicę języka, granicę komunikacji, wychodząc ponad zwyczajny przekaz i osiągając pewną wartość dodaną w postaci przeżyć, emocji - czegoś, czego widz, czy słuchacz wcześniej nie doświadczył. I tak się czasami zdarza w teatrze, czasami w filmie, a czasem w muzyce koncertowej. Zawsze jednak istnieje ryzyko, że się nie uda. To nie jest tak, że skoro dostałem "certyfikat" Ludwika, czy Złotego Lwa, to gwarantuję że następna muzyka będzie tak samo dobra, albo jeszcze lepsza. Cudowne w sztuce jest właśnie to, że zawsze może się nie udać. Ale takie ryzyko budzi lęk. Walka z nim, to walka z własnymi niedoskonałościami i słabościami. Im większy jednak ten lęk, tym większa może być wygrana. W takich sytuacjach na początku jest tylko pustka, a pierwszy krok jest bardzo, bardzo daleko.

MV: W jednym z wywiadów mówił pan, że czuje się jakby za każdym razem miał zdobyć ośmiotysięcznik. Wciąż ma pan takie uczucie?

Abel Korzeniowski: - Tak, w pewnym sensie jest to walka o przeżycie, o przeżywanie - o jego prawdziwość. Tego nie da się zastąpić samą techniką, albo doświadczeniem.

MV: A przeżył pan ostatnio takie wzruszenie, taki poziom emocji, o jakich wspomniał pan wcześniej?

Abel Korzeniowski: - Tak. "Mulholland Drive" to film, który ostatnio rzeczywiście mnie poraził, zadziwił, zachwycił.

MV: Czy muzycznie także? Angelo Badalamenti jest pana mistrzem?

Abel Korzeniowski: - Miałem na myśli całość filmu, nie jego osobne elementy.

MV: A czy zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że jeżeli widz zapamiętuje z filmu wyłącznie muzykę, to nie oglądnął dobrego filmu?

Abel Korzeniowski: - Kolejna recepta na tworzenie sztuki? Czasami muzyka ma prawo być zauważalna, czasami nie. Amerykanie określają to wtedy jako underscore - to specjalna forma muzyczna, takie pisanie "pod obrazem", muzyka niezauważalna dla widza, choć obecna i oddziałująca na niego podświadomie. Trudno sobie jednak wyobrazić historię kina bez muzyki w roli tzw. "trzeciego aktora", czyli takiej, która ma znaczenie dramaturgiczne, i którą oczywiście doskonale słychać w filmie. Komponowanie takiej muzyki jest zdecydowanie najprzyjemniejsze. Pisząc dla filmu kompozytor pracuje jednak nad filmem, nie nad samą muzyką. W każdym razie muzyka nie jest celem samym w sobie. Dlatego staram się unikać takiego rozdzielania, że byłem zachwycony filmem, ale... Oczywiście czasami słucham też muzyki w filmie "zawodowo", oddzielając dźwięk od obrazu, ale najwspanialej, kiedy dzieło pozwoli zapomnieć o stronie technicznej - i tak było w przypadku Lyncha.

MV: A pańscy zawodowi mistrzowie?

Abel Korzeniowski: - Lutosławski. A w filmie współczesnym... Hm... W jaki sposób mistrzowie? Lutosławski jest dla mnie mistrzem w pełnym tego słowa znaczeniu. To jest równocześnie jego twórczość i postawa życiowa, czyli przełożenie etyki życia na samo dzieło. Z jednej strony doskonałość warsztatowa, z drugiej strony olbrzymia emocjonalność jego muzyki...

MV: Myśli pan, że taka postawa jest możliwa współcześnie?

Abel Korzeniowski: - Oczywiście tak, inaczej to wszystko nie miałoby sensu. Oznaczyłoby to, że nasze czasy są jedynymi pozbawionymi ludzkich uczuć, a współczesne pokolenia są złe i puste? Każda epoka ma swój język, a tak dynamicznej jak nasza jeszcze nie było.

Natomiast inspiracje w muzyce filmowej... W muzyce polskiej na pewno Kilar. A w filmie zagranicznym... Powiedziałbym, że to jest sprawa może nie tyle konkretnego kompozytora, co raczej reżysera - nastroju, jaki on tworzy, do jakiego sam chciałbym stworzyć muzykę. Wong-Kar-Wai... Bardzo żałuję, że nie mogłem napisać muzyki do "Spragnionych miłości"... :)

MV: Zamierza pan ruszyć na podbój świata?

Abel Korzeniowski: - Oczywiście, będę próbował. Prawdopodobnie przez Europę, dlatego że jest to najbliższa droga. Niestety, przy wielkości naszej rodzimej produkcji filmowej i przy środkach jakie w Polsce przeznacza się na muzykę, praca za granicą wydaje się być koniecznością. Przeważnie wygląda to tak, że na muzykę pieniędzy już po prostu nie starcza. Podkłada się tylko jakąś gotową, albo wyłącznie z powodów ekonomicznych zamawia się "plastik".

MV: Czyli można panu życzyć, aby z Krakowa, przez Warszawę i Europę, trafił pan do USA. A może w tym czasie Kraków będzie już naprawdę europejski i będzie można tu wrócić.

Abel Korzeniowski: - Jak najbardziej.

MV: Bardzo dziękuję za rozmowę.

Wywiad przeprowadzony w kwietniu 2002 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy