Sylwester Chęciński: Nie wykluczam, że coś jeszcze nakręcę
Niedawno otrzymał Orła, nagrodę Polskiej Akademii Filmowej za całokształt twórczości. Sylwester Chęciński, twórca komediowej sagi o Kargulu i Pawlaku, opowiada o kulisach tej produkcji. Zdradza też, co go inspirowało, wspomina swoje zawodowe początki i dzieciństwo spędzone na roztoczańskiej wsi.
- Praca przy komedii to ciężki kawałek chleba - przyznaje reżyser. - W swoich filmach zawsze szukałem dowcipu w psychologii i wzajemnych relacjach bohaterów.
Mówił pan wielokrotnie, że nie chciałby być kojarzony tylko z komediową trylogią o Kargulu i Pawlaku.
- I w tej kwestii przegrałem na całej linii. (uśmiech)
Ale właśnie za "Samych swoich" kochają pana widzowie.
- O tym, że nie chcę być kojarzony wyłącznie z nimi, powiedziałem przed laty podczas jednej z audycji "Podwieczorku przy mikrofonie". Było w tym trochę przekory, bo wtedy właśnie "Sami swoi" przeżywali szczyt popularności, choć zachwyt tym filmem nie przyszedł od razu. Tematyka wiejska nie kojarzyła się najlepiej i uchodziła za temat filmowo wyeksploatowany. Widzowie odkrywali Kargula i Pawlaka stopniowo. Ulica łapała dowcipy, powiedzonka i całe dialogi bohaterów. To oczywiście łaskotało moją próżność. Towarzyszyła mi jednak także pewna nerwowość. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej zrobić następny film, ale nie komedię, bo "Sami swoi" byli dla mnie wyjątkowo wyczerpującą produkcją. Na planie cały czas towarzyszył mi strach, obawa o to, że nie będzie śmiesznie. Chciałem więc zrobić coś, co przebije ten film, ale jak się okazało, nie jest to takie proste. (uśmiech) Chociaż nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, nie wykluczam, że coś jeszcze nakręcę.
Wrócił pan do swoich bohaterów z przyjemnością czy bardziej z poczucia obowiązku wobec widzów?
- Muszę pani przyznać, że i jedno, i drugie. Uległem presji oraz sugestiom, że nie można lekceważyć potencjału "Samych swoich" i po siedmiu latach podjąłem się realizacji "Nie ma mocnych". Miałem przy tym świadomość, że tym razem obędzie się już bez napięcia i niepewności, które towarzyszyły mi przy pierwszej części. Trakt został wytyczony, konwencja i reguły poruszania się bohaterów opracowane. Poza tym przy "Samych swoich" ogromnym problemem był przecież "zabużański dialekt".
Najlepszym przykładem tych kłopotów był niezapomniany Władysław Hańcza, którego postać w pierwszej części sagi była dubbingowana. Muszę jednak zapytać, jak narodził się pomysł, by właśnie jego zaangażować do roli Kargula?
- Szukałem kontrastu między postaciami Pawlaka i Kargula. Pierwotnie tego pierwszego miał zagrać Jacek Woszczerowicz, jednak stan zdrowia uniemożliwił mu przyjęcie tej roli. Wówczas zdecydowałem się na Wacława Kowalskiego, z którym pracowałem już wcześniej przy filmie "Agnieszka 46". To był dramat, a on nawet w poważnej sytuacji znajdował pierwiastek komiczny. Musiałem go przywoływać do porządku, ale zapamiętałem jego możliwości. Stało się dla mnie jasne, że to mój Pawlak. Szukałem jednak kontrapunktu dla małego, zapalczywego choleryka. Stwierdziłem, że największym walorem będzie zobrazowanie niesprawiedliwości natury. Kargul musiał być więc wysokim, spokojnym, nieco nieruchawym flegmatykiem. Wiedziałem, że im więcej rzeczy będzie ich różnić, tym większy będzie komediowy potencjał i możliwości bohaterów. Władysława Hańczę zobaczyłem w jakiejś sztuce. Był wówczas na topie, grywał zazwyczaj dystyngowanych arystokratów. Uznałem, że wspaniale nadaje się na prostego chłopa.
Ten kontrast między bohaterami już sam w sobie był komiczny.
- Oczywiście, dzięki niemu znakomicie się uzupełniali, dawali sobie tło i generowali śmieszne sytuacje. Cały czas trzymałem się zasady, że komizm musi wynikać z akcji. Tylko wówczas jest wiarygodny, a to było podstawą tej komedii. Wspólnie więc szukaliśmy sytuacji, słów oraz powodów, które sprawią, że będzie zabawnie. Pewnego razu potrzebowałem, by Pawlak, czyli Wacław Kowalski dostał szewskiej pasji. Zastanawiałem się, jakich argumentów, jakich słów użyć, by wywołać w nim furię. Zapytałem: "Wacek, co Cię najbardziej denerwuje?". "Jak mówią do mnie konusie", odparł. I tak w filmie pojawił się ten epitet.
Wróćmy do Władysława Hańczy. Jak to się stało, że Kargul mówi głosem Bolesława Płotnickiego? Wyobrażam sobie, że była to dla pana niezręczna sytuacja.
- To prawda. Byłem młodym reżyserem, a Hańcza miał już wówczas ugruntowaną pozycję i wielki aktorski dorobek. Nie umiałem mu powiedzieć wprost, że zabużański dialekt w jego wykonaniu brzmi fałszywie. Kowalskiemu ta melodyka i zaśpiew wychodziły znakomicie, z serca. Był w tym aż do bólu prawdziwy - pochodził wszak ze Wschodu. Na jego tle zaśpiew Hańczy był sztuczny, wręcz karykaturalny. Jedynym ratunkiem było zdubbingować Kargula. Nie wiedziałem jednak, jak to zrobić. Pomógł mi przypadek. Hańcza musiał iść do szpitala na operację i cynicznie to wykorzystałem. Nie chciałem go denerwować w chorobie, powiedziałem więc, że dostaliśmy salę, by udźwiękowić film. Rezygnacja z terminu oznaczała kolejne miesiące zwłoki. Przyjął to ze zrozumieniem. Dopiero siedem lat później, kiedy zabraliśmy się za "Nie ma mocnych", okazało się, że chowa do mnie urazę. Postawił mi warunek, że zagra, ale będzie mówił własnym głosem. "Od początku tego chcę!", odpowiedziałem. "Cała rzecz w tym, żebyś Ty też tego chciał!". I okazało się, że dał radę.
Którą z części trylogii lubi pan najbardziej?
- Najważniejsza jest dla mnie pierwsza, bo od niej wszystko się zaczęło. Muszę się jednak przyznać, że praca przy niej była bardzo wyczerpująca psychicznie. Byłem w ciągłym pogotowiu, stale skoncentrowany. W komedii wszystko musi być zabawne, ale w naturalny sposób. Zagospodarowana każda sekunda sytuacji, dłużyzny są niedopuszczalne. Konieczna jest nieustanna troska o uśmiech widza, choćby wewnętrzny, który ostatecznie eksploduje szczerym śmiechem. W przeciwnym razie cały wysiłek na nic. Zawsze szukałem dowcipu w psychologii, a przede wszystkim wzajemnych relacjach bohaterów.
Pomógł panu fakt, że sam pochodzi pan ze Wschodu? Urodził się pan w Suścu, wsi na pięknym Roztoczu.
- Bardzo. To moje korzenie, moje dzieciństwo. W przededniu wybuchu wojny razem z bratem i rodzicami przeprowadziliśmy się z Suśca do Zamościa. To była jedna z najgorszych decyzji, która wywarła wpływ na całe nasze życie. Znaleźliśmy się w samym centrum wojennego koszmaru. Na terenie Zamojszczyzny Niemcy realizowali Generalny Plan Wschodni, wysiedlano mieszkańców. Rodzice się załamali, a ja trafiłem do niemieckiej szkoły. Dopiero na przełomie 1943 i 1944 roku uciekliśmy przed zbliżającym się frontem pod Częstochowę, do rodziny ojca. Jako mały chłopiec nie zdawałem sobie sprawy z tego, że mówię inaczej niż miejscowi. Zapamiętałem jednak, że ludzie, wśród których zamieszkaliśmy, często prosili mnie, bym coś powiedział, bo uważali, że zabawnie zaciągam. Zaśmiewali się do rozpuku. Troszkę mnie to oburzało, byłem przekonany, że to ja mówię czysto po polsku, a nie oni.
Odwiedza pan rodzinny Susiec?
- Tak, jeżdżę co roku na grób ojca, babci, cioci i wujka, który zresztą zginął w partyzantce. On i trójka jego kolegów mieli za zadanie nawiązać kontakt z oddzialikiem wojsk radzieckich, który przedarł się przez front i nocą przechodził przez wieś. Asekurując się, zaminowali drogę, którą podążali. Wujek i jego towarzysze nieświadomie wjechali na zaminowany przez Rosjan teren. Trzech AK-owców zginęło na miejscu, wujek zmarł od ran po kilku dniach.
To zapewne wzruszające powroty.
- Po trosze tak, ale we wspomnieniach te pierwsze dziewięć lat spędzonych w Suścu to był dla mnie najpiękniejszy okres. Czas zupełnej beztroski. Moja rodzinna wieś już na zawsze będzie mi się kojarzyć z sielanką. Zresztą tam miałem swój artystyczny debiut. W 1936 roku, z okazji 1. rocznicy śmierci Marszałka Piłsudskiego, w remizie strażackiej recytowałem wiersz Mickiewicza "Śmierć Pułkownika". Deklamowałem go... chlipiąc. Przeraziła mnie wielkość sceny, bałem się, że z niej spadnę i zjadła mnie trema. Szczęśliwie publiczność uznała, że moje łzy były wynikiem wzruszenia treścią utworu.
Od recytacji wierszy do pracy z kamerą droga jest dość daleka. Co sprawiło, że postanowił pan zostać reżyserem?
- To dość długa historia. Niedaleko Iwanowic, gdzie zamieszaliśmy po wyjeździe z Zamościa, powstało gimnazjum. Dla mamy, która trzymała nas twardą ręką, było oczywiste, że muszę się do niego dostać. Tymczasem moja wiedza - po ledwie trzech klasach szkoły powszechnej - była bardzo mizerna. Pomógł mi kierownik miejscowej szkoły, poświęcił mi dużo czasu, bym przynajmniej trochę nadrobił braki. Tak się złożyło, że prowadził też amatorski teatr i wciągnął mnie do zespołu. Wystąpiłem w kilku spektaklach, a moje "kreacje (śmiech) spotkały się z uznaniem. Bardzo mnie ten sceniczny świat wciągnął. Spodobało mi się to, że mogę wpływać na reakcje publiczności - wywoływać przestrach, płacz, wzruszenie lub śmiech. Kiedy przenieśliśmy się do Dzierżoniowa, kontynuowałem sceniczną przygodę. Powstał tam Teatr Miejski, a ja jako uczeń miejscowego gimnazjum byłem odpowiedzialny za kontakty z nim. W związku z tym pozwolono obserwować przygotowania do wystawienia "Nowego Świętoszka" w adaptacji Dygata i Kotta. Mogłem śledzić proces powstawania spektaklu. Bardzo emocjonalnie to przeżywałem. Tuż przed premierą zachorował jeden z aktorów, grający Damisa. Tymczasem ja, uczestnicząc w niezliczonej liczbie prób, znałem całą tę sztukę na pamięć! I tak powierzono mi jego rolę. Zostałem zauważony. Wówczas moi teatralni koledzy zapytali mnie, co zamierzam robić po szkole, na jakie studia chciałbym iść? Nie miałem sprecyzowanych planów. Matka dała mi do wyboru trzy zawody: prawnik, ksiądz, ostatecznie lekarz. Rozważałem karierę prawniczą, bo już wtedy wiedziałem, że na księdza się nie nadaję. I tu znowu zdecydował los. W prasie ukazało się ogłoszenie o naborze do nowo powstałej Szkoły Filmowej w Łodzi na wydział operatorski i reżyserski. Film był dla mnie magią. Wielką, niedostępną tajemnicą. Nadal pamiętam swój pierwszy seans filmowy. Do wiejskiej izby z glinianą podłogą przyjechało kino objazdowe. Siedząc na progu, oglądałem film o świętej rodzinie. Na ekranie zrobionym z prześcieradła zobaczyłem żywe postaci - długo byłem pod wrażeniem tego wydarzenia.
Jak przekonał pan mamę? Reżyser to nie prawnik, ksiądz ani lekarz.
- Nie miałem z tym większych kłopotów. Była pewna, że nie mam szans dostać się do tak elitarnej szkoły i pozwoliła mi pojechać na egzaminy. Kiedy okazało się, że zdałem, wszystkich w rodzinie zatkało. Jednak o reżyserii filmowej nie miałem bladego pojęcia. Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy już jako student zobaczyłem etiudę starszych kolegów. Niezmontowaną, niemą, z niezliczoną ilością dubli. Poznałem filmowy warsztat od kuchni i w jednej chwili całą magię diabli wzięli! Byłem tym bardzo zmartwiony. Później jednak jakoś poszło.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że prywatnie jest ponurakiem. Trudno jest pana rozbawić?
- Jeśli coś jest rzeczywiście śmieszne, to nie. Ale istotnie, generalnie jestem ponurak. Nie mam w sobie radości wiecznego optymisty. Dużo się martwię, także na zapas. To bardzo utrudnia życie, ale raczej już się nie zmienię.
Kto pana inspirował? Jacy artyści, aktorzy, reżyserzy mieli wpływ na pańską drogę?
- Było ich wielu. Od wczesnych, niemieckich kryminałów Helmuta Kaütnera, po klasyków ze szkoły psychologii francuskiej.
Jak to się ma do komedii?
- O tym gatunku w ogóle nie myślałem. Jak zwykle zdecydował przypadek. Podczas wakacji wyjechałem na obóz szkół artystycznych. Byli tam aktorzy, muzycy, plastycy. Mieliśmy zorganizować jakiś koncert "ku czci". Powierzono mi rolę konferansjera. Wówczas wzorem wszelkich scenicznych zapowiadaczy był duet Rokita i Przybylski. Niezwykle zabawni, potrafili rozkręcić każdą publiczność. Przed występem opowiadali jakiś dowcip, nawiązując do artysty, który za chwilę pojawi się na scenie. I postanowiłem, że zrobię tak samo. Koncert wyszedł znakomicie, proszono nas nawet o powtórki. Wówczas we mnie zrodziło się przekonanie, że jestem dowcipny facet. Trwałem w tym bardzo długo. Do czasu, kiedy musiałem nakręcić swoją pierwszą szkolną etiudę. Oczywiście zdecydowałem się na komedię. Przygotowywałem ją na spółkę z kolegą Adolfem Poświatowskim. Wyszło nam tak, że podczas projekcji-egzaminu na ustach komisji i samego rektora nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Okazał jednak łaskę i nie wyrzucił nas ze studiów. Zrozumiałem, że humor to wcale nie jest taka prosta sprawa. Komedie były ostatnią rzeczą, która przychodziła mi do głowy. "Sami swoi" byli dopiero moim czwartym filmem.
Skoro już jesteśmy przy liczbach, mówił pan, że zrobił zbyt mało filmów.
- Dostawałem mnóstwo propozycji, scenariusze, ekipę, pieniądze. Jednak najbardziej liczyło się dla mnie to, czy dany film będzie oglądany. Jeśli tego nie czułem - odmawiałem i nie żałuję żadnej z tych decyzji. Ostatecznie chyba odrzuciłem więcej scenariuszy, niż zrealizowałem. Kręciłem rzeczy może błahe, ale zgodne z tym, co chciałem i w czym dostrzegałem szansę sukcesu.
Jan Nowicki, wręczając panu niedawno Orła za całokształt twórczości, zapowiedział, że karty czekają. Dlaczego nie było "Wielkiego Szu 2"?
- Jan Purzycki nie znalazł konwencji, w której można było kontynuować tę opowieść. Dopiero po obejrzeniu "Zero", znakomitego filmowego debiutu Borowskiego, wpadłem na pewne rozwiązanie, ale wszystko się rozeszło. Zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli mam zrobić gniota, wolę odpuścić.
Teraz powstaje mnóstwo kiepskich filmów...
- Poproszę o następne pytanie. (uśmiech)
Jeśli nadarzy się świetny scenariusz, stanie Pan za kamerą?
- Życie, jak wielokrotnie sam się przekonałem, jest nieprzewidywalne i wierzę w to, że jeszcze nie złożyłem broni. Jeśli trafię na tekst, który mnie porwie, to ruszę na plan!
Rozmawiała Joanna Bogiel-Jażdżyk
Sylwester Chęciński urodził się 21 maja 1930 roku w Suścu. W 1956 roku ukończył Wydział Reżyserii łódzkiej Filmówki. Jako asystent reżysera i II reżyser współpracował m.in. z Andrzejem Wajdą i Jerzym Passendorferem. Jego debiutem była "Historia żółtej ciżemki". Największe uznanie przyniosła mu komediowa trylogia "Sami swoi", "Nie ma mocnych" i "Kochaj albo rzuć". Był zastępcą kierownika artystycznego zespołu filmowego "Iluzjon" i "Kadr". Za całokształt twórczości otrzymał Platynowe Lwy oraz Orła.