Stellan Skarsgard: Nagość nie stanowi dla mnie problemu
Kilka dni temu był gościem krakowskiego festiwalu PKO Off Camera, w ramach którego otrzymał nagrodę Pod Prąd. W rozmowie z Tomaszem Bielenia szwedzki aktor Stellan Skarsgard przypomniał wstydliwe początki swej kariery, opowiedział o pierwszym spotkaniu z Larsem von Trierem oraz przyznał, że nie ma problemu z występowaniem nago przed kamerą.
Chciałem rozpocząć naszą rozmowę od powrotu do lat 70. Z zaskoczeniem odkryłem, że karierę kinową rozpoczynał pan od współpracy z mało znanym szwedzkim reżyserem Torgny Wickmanem. Erotyczne filmy to były po prostu. Jak do tego doszło?
Stellan Skarsgard: - Aktorską karierę rozpocząłem od występu w pewnym serialu telewizyjnym, dość sławnym w Szwecji [chodzi o produkcję "Bombi Bitt och jag" z 1968 roku - przyp .red.]. Potem zacząłem pracować w teatrze, następnie pojawiły się te kinowe propozycje. Byłem wtedy biedny, ale wierzyłem w te filmy. Pierwszym z nich była "Anita". Miałem wtedy około 20 lat, reżyser przedstawił mi psychologiczne zawiłości fabuły, dopiero potem zorientowałem się, że chodzi tu tylko i wyłącznie o piękne cycki i tyłek tej kobiety [grająca tytułową rolę Christina Lindberg nazywana jest dzisiaj "najsłynniejszą gwiazdą szwedzkiej erotyki" - przyp. red.].
- Zrobiłem z Torgny Wickmanem trzy filmy. Wszystkie są oczywiście bardzo złe. Nawet jako filmy erotyczne są już obecnie bezwartościowe - dziś w każdym hollywoodzkim filmie pokazuje się więcej niż w tych obrazach. Zrobiłem jednak te trzy filmy, bardzo dużo się dzięki temu nauczyłem [w rzeczywistości Stellan Skarsgard wystąpił tylko w dwóch produkcjach Torgny Wickhama: "Anita" (1973) oraz "Swedish Sex Games" (1975) - przyp. red.].
Kolejnym obrazem w pana filmografii jest jednak film "Tabu" (1977) w reżyserii czołowego skandalisty szwedzkiego kina - Victora Sjöströma [autora obrazoburczego dyptyku "Jestem ciekawa w kolorze żółtym" i "Jestem ciekawa w kolorze niebieskim").
- Jak przyjąłem tę propozycję, powiedziałem Victorowi: "Upewnij się, że tego nie spieprzysz". Nagość nie jest dla mnie problemem. Seks również nie stanowi kłopotu. Przecież mój ostatni film z Larsem von Trierem nosi tytuł "Nimfomanka". Powiedziałem mu więc: "Zrób wszystko, żebym tym razem zagrał w dobrym filmie". Nie do końca się udało, ale ambicje były szczere. To już nie była radosna erotyka, mimo że film podejmował poważne zagadnienia dotyczące poważnych problemów: homoseksualizmu, transseksualizmu, erotycznych dewiacji. Seksualność człowieka to temat, który powinien być podejmowany przez filmowców.
To teraz przenieśmy się w czasie do momentu, kiedy Lars von Trier proponuje panu rolę w "Nimfomance". Zarys fabularny "Anity" - film ten nosił podtytuł "Szwedzka nimfetka" - przypomina pomysł von Triera. Główną bohaterką jest nimfomanka, która pojmuje, że jej erotyczna rozwiązłość jest w rzeczywistości nałogiem, a szkolny kolega - to pana rola - pomaga jej w zwalczeniu seksoholizmu. Kiedy usłyszał pan, o czym von Trier zamierza nakręcić następne dzieło, nie krzyknął pan: "Lars, ale ja już zagrałem w takim filmie!"?
- Nie. Dopiero później dostrzegłem tą analogię. Zagrałem w karierze kilku podobnych bohaterów, ale nigdy przyjmując daną propozycję nie myślałem o moich poprzednich wcieleniach. Jak już powiedziałem - seksualność nie stanowi dla mnie problemu. Nie jestem bardziej przerażony, kiedy zamiast twarzy, muszę pokazać na ekranie swego fiuta. Powiedziałbym nawet, że boję się wtedy mniej.
Pamięta pan, kiedy pierwszy raz spotkał się z Larsem von Trierem?
- Poleciałem na spotkanie do Kopenhagi. Przeczytałem wcześniej scenariusz filmu "Przełamując fale", który bardzo mi się spodobał. Poleciałem więc, żeby się z nim spotkać, zapukałem do drzwi jego domu... Pierwsze, co powiedział, gdy otworzył mi drzwi, to: "Nie lubię fizycznego kontaktu" [Skarsgard parodiuje von Triera, brzmi przy tym jak postać z kreskówki - przyp. red.]. Natychmiast więc przywitałem się, obejmując go mocno. Próbował się wywinąć, ale powiedziałem, żeby się uspokoił, a potem usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Od razu go polubiłem.
- Widziałem jego wcześniejsze filmy. Pierwszy - "Element zbrodni" - zobaczyłem na jakimś festiwalu filmowym i powiedziałem sobie: "Chcę pracować z tym reżyserem, niech tylko zacznie interesować się ludźmi". Pierwsze filmy von Triera były bowiem maksymalnie wykalkulowane. Technicznie były fantastyczne, ale były martwe. Brakowało w nich życia. Nie było w nich pierwiastka zaskoczenia, elementu irracjonalności. Lars to zrozumiał. Pojął też, że musi pozwolić swoim aktorom na większą swobodę, aby do jego filmów wkroczyło prawdziwe życie.
Ujawnił pan kiedyś, że kiedy von Trier zadzwonił do pana z propozycją roli w "Nimfomance", powiedział panu, że kręci film porno i że pana bohater będzie musiał pod koniec filmu pokazać się nago. Czy jest coś, czego odmówiłby pan Larsowi von Trierowi?
- Nie muszę czytać scenariusza, by zdecydować się na film z Larsem. Wspólna praca jest dla nas zabawą. Kiedy przyjąłem rolę w "Nimfomance", ten film nie był jeszcze w ogóle napisany. Kiedy zadzwonił z "Nimfomanką" mówiąc, że kręci porno, wiedziałem, że to tylko żart. Nie da się walić konia do "Nimfomanki", prawda? Próbował pan?
...
- A nie mówiłem? Wracając do Larsa... Praca z nim jest tak dużą przyjemnością, że robię to, kiedy tylko zaproponuje mi jakąś rolę. Nie muszę nawet znać scenariusza.
Lars von Trier pracuje obecnie nad scenariuszem kryminalnego serialu "The House That Jack Built". Zobaczymy pana w tej produkcji?
- Tak, powinienem w tym zagrać. Jak pan jednak wie, Lars odbywa obecnie terapię, uczestniczy w spotkaniach AA. Przestał pić i powiedział na łamach duńskiej gazety, że nie potrafi pisać, kiedy jest trzeźwy. Zadzwoniłem do niego po tym wywiadzie i powiedziałem: "Napisałeś pieprzoną 5,5-godzinną 'Nimfomankę', kiedy byłeś trzeźwy! Dasz radę!". Zobaczymy jednak, co z tego wyjdzie. Nie wiadomo, kiedy to się stanie; wszystko zależeć będzie od tego, jak Lars będzie się czuł. Nie zawsze jest różowo.
Zdumiało mnie, kiedy studiowałem pana filmografię, że - regularnie od 30 lat - pojawia się pan przynajmniej w kilku produkcjach rocznie. Nie jest pan jeszcze zmęczony?
- Nie. Ale rzadko kiedy gram w więcej niż dwóch-trzech dużych produkcjach rocznie. Jeśli zdarza się, że w danym roku mam na koncie więcej występów, oznacza to, że w pozostałych przypadkach po prostu pojawiam się na planie na dzień albo dwa i znikam. Nie da się na podstawie tabelki w IMDb wyliczać komuś roboczogodzin. Ale, odpowiadając na pana pytanie, nie czuję się zmęczony, wciąż sprawia mi to radość. Każdy film to nowe wyzwanie, kolejna przygoda. Wciąż znajduję też czas na bycie z rodziną. Myślę, że w ciągu roku 6 miesięcy spędzam jednak w domu. Nienajgorszy wynik.
Niedawno oglądaliśmy pana w "Kopciuszku" Kenetha Branagha, na polskie ekrany właśnie trafił film "Avengers: Czas Ultrona", w którym powtarza pan rolę doktora Erika Selviga. Co dalej?
- Jesienią w BBC i Netflixie premierę będzie miał serial "River", którego twórcą jest Abi Morgan (scenarzysta "Żelaznej Damy" i "Wstydu" Steve'a McQueena). To chyba pierwszy raz, kiedy dostałem propozycję regularnego występu w serialu telewizyjnym. Za zdjęcia odpowiadał polski operator Hubert Taczanowski. Także jesienią do kin wchodzi szpiegowski thriller "Our Kind of Traitor" [ekranizacja powieści Johna le Carré - przyp. red.]. Oczywiście, jak zawsze, mam też na boku kilka niezależnych projektów, które czekają na finansowanie, ale na razie robię sobie przerwę po intensywnych zdjęciach do serialu "River". Pół roku, 15 godzin dziennie... Pora na mały odpoczynek.
źródło: Dzień Dobry TVN / x-news
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!